Do podsumowania swojego grzybnowego mikrocyklu biegowo-rowerowo-pływackiego poczekam do pierwszych warszawskich treningów. Na razie nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy dołować, więc bezpieczniej będzie zacząć od psów.
A pod względem psich treningów naprawdę jestem usatysfakcjonowana.
To były pierwsze dorosłe wakacje Smoka. W zeszłym roku byliśmy z nim w Grzybnie na dwa tygodnie, ale był wtedy małym, czteromiesięcznym szczeniakiem, więc niewiele można było z nim jeszcze zrobić. Oczywiście, bawiliśmy się razem doskonale i już wtedy wiedziałam, że będzie z niego naprawdę dobry zwierz. Niemniej zawsze lepiej mieć dorosłego, rozwiniętego psa niż małego kajtka-srajtka.
W lipcu nie byliśmy na ani jednym treningu agility. Postanowiłam skupić się na ogólnorozwojowym przygotowaniu Smoka do sierpniowego wzrostu aktywności. Pławiłam go w stawie w Rezerwacie, rzucałam mu frisbee (nadal rzuty jak dla szczeniaka, ale boję się go uszkodzić swoim brakiem umiejętności), wybiegiwałam bordery za piłką. Poza tym odpoczywał, a ja miałam dużo czasu na swoje treningi. Nastawiałam się także na regularne trenowanie z nim u NaFalowców w Sopocie, więc spokojnie czekałam z tym na sierpień. Nie było nam niezbędne trenowanie na hopkach, mieliśmy za to ogromne zaległości w nauce stref i slalomu. Slalom miałam trenować w Grzybnie we własnym zakresie, strefy ćwiczyć u NaFali. Wstrzymanie się wydawało mi się więc lepszym wyjściem niż ciskanie się przez całą Warszawę, godzinę w jedną stronę, na plac Fortowy.
Grzybno to absolutny raj dla psów. Przez cały miesiąc bordery nie miały na sobie smyczy ani obroży, nie licząc tych przeciwkleszczowych. Swoją drogą- odpukać, obroże Foresto są naprawdę rewelacyjne. Kundle chodzą po chaszczach, biegają mokre po polach i nic- ani jednego kleszcza. Oby tak dalej.
Ciekawa jestem, jak ten pobyt na wsi odbije się teraz na zachowaniu Smoka, który z natury jest trochę dzikim psem z dżungli. Może być kiepsko, ale nie zdziwię się, jeśli miesiąc oderwania się od rzeczywistości dobrze mu zrobi na mózg. Czasem taki bodziec, co do którego mogło by się wydawać, że nie tędy droga, jest właśnie strzałem w dziesiątkę.
Mieszkanie na wsi z psami ma ogromnie dużo plusów. Niesamowitą wygodą był sposób wychodzenia z psami na dwór, polegający na… otworzeniu drzwi wejściowych. Czasem robiłam coś w kuchni i tylko kątem oka zerkałam, co robią zwierzaki na zewnątrz. Nie musiałam wieczorem ubierać się, zakładać butów, szukać kluczy do domu- po prostu po drodze do łóżka otwierałam psom drzwi. Coś pięknego. Ani jednego sąsiada, ani jednej sytuacji użerania się z mijanymi psami, ani jednej wątpliwości, czy będę mogła spuścić psy na trawniku, czy jest tam już za dużo ludzi. Błogi spokój.
Korzystając z okazji beztroskiego pobytu na wsi zrobiłam Smokowi pewnego rodzaju test kondycji. Wiedziałam, że jest zdrowy i wszystko jest z nim w porządku, więc nie starałam się ograniczać mu ruchu. Co więcej, średnio dwa razy dziennie robiłam z nim agility. Oprócz tego nieokreśloną ilość czasu w ciągu dnia spędzał na przynoszeniu mi piłki, łapaniu frisbee, bieganiu z psami po dworze lub po prostu eksplorowaniu wnętrz (a czteropoziomowego domu nie eksploruje się tak łatwo). Zamykałam go w pokoju tylko wtedy, kiedy w czymś mi przeszkadzał albo wychodziliśmy z domu. Kilka razy zdarzyło się, że zamiast odpoczywać, podczas naszej nieobecności postanawiał pobawić się w kreatywnego artystę. Na sumieniu ma między innymi rozpruty materac (i pokój usłany gąbką) oraz poduszkę (cała podłoga w pierzu). Cóż, widocznie odpoczywanie jest dla słabych..
Jest psem nie do zdarcia, jakiego zawsze chciałam mieć. Kiedy szedł spać, odpływał w głębokim śnie- ale na każde moje skinienie był gotowy do akcji. Treningi agility pierwszego i ostatniego dnia odbyły się z taką samą świeżością, gotowością i koncentracją z jego strony.
A nie było mu mało ani zbyt łatwo. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że zrobiliśmy kawał solidnej roboty-i to takiej z kategorii bardzo trudnych dla psa.
Przed przyjazdem do Trójmiasta spytałam nieśmiało Ulę, czy na czas pobytu w Grzybnie mogłabym pożyczyć od nich hopkę albo dwie. Byłabym naprawdę zadowolona, gdybym dostała od nich tę jedną stacjonatę, bo już na niej można zrobić naprawdę wiele. Ale cóż się okazało: Falowcy przygotowali dla mnie cztery hopki, tunel i slalom! Takiego szczęścia się nie spodziewałam.
Niestety nie udało mi się wpaść do nich ani razu na regularny trening (za co jest mi strasznie głupio- sierpień był w tym roku jakiś wybitnie krótki…). Strefy pozostały więc nietknięte. Wszystko poza tym odbyło się jednak zgodnie z planem, a nawet mocno powyżej moich oczekiwań.
A było tak:
Od początku biegało mi się z nim fantastycznie, ale z wieloma zrzutkami. Starałam się po każdej strąconej tyczce zatrzymywać się, poprawiać przeszkodę i zaczynać sekwencję od początku. Niestety, szybko przybrało to rozmiary absurdu. Jakby nie patrzeć, dorosły pies biegał na wysokości 40 cm i zamiast skakać, przerzucał się przez hopki. Po prostu kompletnie nie rozumiał, że trzeba to przeskoczyć- nie musiał przecież na tej wysokości oddawać skoku. Doszło do tego, że jedną prostą sekwencję biegaliśmy po sześć razy, bo każda próba kończyła się zrzutką.
Stało się dla mnie jasne, że trzeba coś z tym zrobić. Jednak dzwonienie do trener Magdy, aby niepokoić ją podczas jej wakacyjnych objazdów w Austrii, Szwajcarii czy innych Włochach wydało mi się absurdalne. Po długim namyśle postanowiłam w końcu postawić wszystko na jedną kartę i podjąć radykalne kroki. Biorąc na siebie pełną odpowiedzialność i ryzyko, że Magda po powrocie z wakacji powie że jestem głupia i nierozsądna, postanowiłam podwyższyć tyczki do regularnej wysokości large.
Na dobry początek ustawiłyśmy mu z Kamową ćwiczenie na niskich tyczkach, zatytułowane roboczo: “hej ziomek, ogarniaj gdzie masz łapy”.
Potem zaczęły się prawdziwe wyzwania.
Pierwszą sesję set pointów mogę określić jednym słowem: mindfuck.
Dobrze że miałam przy sobie Kamową, która stwierdziła, że nie mam się czym przejmować i że problem, który wówczas nastąpił, jest tylko przejściowy. W przeciwnym razie na pewno wpadłabym w panikę. Smok bowiem zaczął niemożliwie kombinować. Tak się zdziwił, że kazano mu przeskoczyć hopkę z tyczką na wysokości 55 cm, że następnym razem ominął nawet przeszkodę na wysokości small. Ku mojej rozpaczy powtórzył to kilka razy. Był kompletnie zdezorientowany zadaniem, jakie nagle przed nim wyrosło, więc postanowiłam trochę pomóc mu w pokonaniu tego wyzwania i na tym jednokrotnym sukcesie zakończyć.
Do kolejnej sesji podchodziłam z pewną obawą, ale okazało się, że w ciągu kilkunastu godzin przerwy Smocze zwoje mózgowe przeprowadziły pewne skomplikowane procesy i poustawiały klepki w odpowiedniej kolejności. Od drugiego treningu Smok skakał już wyraźnie lepiej- ani razu nie wyłamał się przez hopką, choć trochę jeszcze zrzucał. Powtarzałam set pointy codziennie przez kilka dni i każda kolejna sesja była coraz lepsza, aż w końcu zaczął podchodzić do tego zadania tak, jakby robił to od lat. Po uzyskaniu powtarzalnej, stuprocentowej satysfakcji (około 10 prób, ani jednej zrzutki na 60 cm) przenieśliśmy się powoli na inne ćwiczenia.
Zrobiliśmy trochę sekwencji, które nie wymagały ode mnie poruszania się. Chciałam, żeby jak najmocniej skupił się na pokonywaniu przeszkody, żebym mogła ciągle nagradzać go za czyste biegi i jasno pokazywać mu, że każda zrzucona tyczka to przerwanie ćwiczenia i powrót na linię startu. Myślę, że udało mi się dobrze mu to wyjaśnić, a jednocześnie ani trochę nie obniżyć mu radości i motywacji do treningu. Rasta po takiej próbie czułaby się już zeszmacona, a on miał w to wbite- choć coraz bardziej się starał, żeby tyczki zostały na miejscu. Czasami nawet robił kosmiczne ewolucje, żeby nie strącić hopki.
Przez kilka dni ustawiałam mu proste sekwencje, które biegał sam, a ja tylko stałam i rzucałam mu piłkę. Mam nadzieję, że pomogło mu to na wysyłanie się, które do tej pory bardzo kulało. Świetnie wychodziły mu ciasne skręty i skomplikowane jak na jego wiek ćwiczenia, za to z wysyłaniem był problem. Zależało mi, żeby podbudować w nim pewność, że ‘naprzód’ to pozwolenie na wydarcie do przodu przez kolejno napotykane przeszkody. Jestem bardzo zadowolona z efektów, choć jeszcze nie wygląda to tak, jakbym chciała- nadal za dużo na mnie patrzy, zwłaszcza na ostatniej hopce, kiedy popędza mnie już do rzucenia mu piłki. Najwyraźniej Smok nadal tkwi w zawieszeniu pomiędzy silnym, zdecydowanym psem z dużym drive’em a dobrym uczniem, który zrobi wszystko, żeby zadowolić ‘mamusię’.
Po tym etapie stopniowo zaczęłam się coraz więcej ruszać. A później nawet biegać. Obawiałam się, że to może być dla niego nie do przejścia i nie powinnam stosować aż takiego brutal force’a, skoro wiem, jak nieskoordynowanie poruszam się na torze i jak potrafię skonfundować i rozproszyć tym psa. Jednak Smok i z tym poradził sobie świetnie. Na początku zrzucał więcej niż wtedy, gdy mógł skakać bez moich dziwnych ruchów wokół siebie, ale dość szybko się to wyrównało. Dotarliśmy do momentu, w którym zaczęłam ustawiać krótkie, ale coraz trudniejsze sekwencje i w większości z nich ani jedna tyczka nie spadała na ziemię.
Myślę, że terapia szokowa w postaci szybkiego podwyższenia tyczek zrobiła mu bardzo dobrze na umysł. Skacze dużo ładniej i dużo bardziej świadomie, a ponadto widzę jak myśli i jak mocno się stara. Jestem bardzo ciekawa, jak będzie to wyglądało na regularnym treningu, kiedy pojawią się rozproszenia, które mocniej go nakręcają. Może się wówczas trochę zapomnieć, więc trzymam za siebie kciuki, żeby zachować stoicki spokój i niezłomnie w niego wierzyć.
Podczas pobytu w Grzybnie mieliśmy też okazję poćwiczyć slalom. Czasem raz, a czasem i trzy razy dziennie. Co z tego wyniknęło, można zobaczyć na załączonym filmiku.
Jak widać, udało nam się całkowicie zsunąć korytarz. W trakcie regularnego trenowania kiepsko nam to szło i przez parę miesięcy zwęziłam mu tyczki z ~60 do ~50 cm. Ciągle nie było okazji, czasu albo ochoty, żeby po półtorej godziny biegania wyciągać jeszcze z kontenera koszmarnie ciężki slalom i stawiać go przez dziesięć minut, żeby poćwiczyć kolejne trzy. I spóźnić się na najbliższy autobus. W Grzybnie mieliśmy za to absolutny luksus.
Smok szybko załapał ideę przebiegania środkiem ‘tunelu’, więc zaczęłam dość szybko go zwężać. Tak jak przypuszczałam, najtrudniejszym etapem był moment, w którym tyczki po raz pierwszy mocno uderzały go po żebrach. Ewidentnie był tym zaskoczony, gdy wpadał w korytarz z impetem i zaczynał mu się ostrzał z obydwu stron na przemian. Jednak kiedy przebrnął przez to, slalom nie miał już dla niego żadnej tajemnicy. Dobrze radził sobie również z wejściami pod kątem prostym, zarówno z lewej jak i z prawej strony. Bez problemu wysyłał się na przeszkodę z dużej odległości. Jedyne, czego z nim nie zrobiłam, to ekstremalne wejścia z najróżniejszych kątów i z bliskości, która kazałaby mu intensywnie szukać pierwszej tyczki.
Wstrzymuję się jednakowoż od hurraoptymizmu w tej kwestii. Nie zdziwię się, jeśli fortowy slalom z twardszymi tyczkami będzie dla niego trudniejszy i zaistnieje konieczność rozsunięcia go na parę centymetrów. Wiem jednak, że przez ten etap przebrniemy równie szybko jak w Grzybnie. Jakkolwiek by nie było, bardzo się cieszę, że już teraz zobaczył, co to jest slalom i jak trzeba się wyginać między tyczkami.
Pisałam to już dziesięć razy i napiszę jeszcze raz: nie wiem jak mam dziękować, Falowcy, za pożyczenie mi przeszkód. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile funu nam tym sprawiliście. Dzięki możliwości wystawienia toru w dowolnym momencie i rozpoczęcia treningu pięć minut po wyjściu przed dom, w ciągu tego miesiąca przeskoczyłam ze Smokiem o parę poziomów.
Bardzo żałuję, że na codzień nie mam tak wspaniałych warunków do trenowania. Nielimitowany dostęp do toru bez dwóch zdań jest największą tajemnicą agilitowego wszechświata i kluczem do wielowymiarowego sukcesu w tej dyscyplinie.
Tyle o Smoku. Nie mogę też nie wspomnieć o Rastuszce. Rasta lada dzień kończy 7 lat, ale w Grzybnie zachowuje się jak podlotek. Nie trenuję z nią już kilku dobrych sezonów, ponieważ dość szybko zaczęło być to ponad nasze siły. Długo bym się mogła o tym rozpisywać, ale o tym może innym razem. W każdym razie robię z nią frisbee, obedience i agility czysto rekreacyjnie i tylko przy okazji, gdyż próby zrobienia czegoś więcej są dla niej zbyt dużym obciążeniem psychofizycznym. Niemniej jeśli okoliczności nam sprzyjają, tak jak ma to miejsce w Grzybnie, bardzo miło mi się z nią pracuje. To jest zwierzak, który potwornie się stara i robi wszystko, żeby być najgrzeczniejsza, najlepsza i najzdolniejsza. Jest przy tym borderem z plasteliny, potrafi skręcić się w miejscu o 180 stopni, rusza się jak guma i jest po prostu okropnie słodka we wszystkim co robi.
Korzystając z okazji rzucałam jej dużo frisbee, piłek, ustawiałam jej różne sekwencje na hopkach. Nie biegam z nią na wysokości large, bo okropnie zrzuca tyczki, a ja nie podejmuję nawet próby wytłumaczenia jej, że to nie jest dobre. Rasta ma problemy z połączeniem intensywnego myślenia z intensywną aktywnością ruchową i w razie przeciążenia wpada w swój autystyczny świat i chodzi smutna. Od pewnego czasu biega na hopkach dużo szybciej niż na początku swojej przygody z agility, jednocześnie czerpiąc z tego dużo radości, więc na tym etapie postanowiłam się z nią zatrzymać. Swoje ambicje sportowe realizuję na Smoku, choć muszę przyznać, że moje psy w tym aspekcie mają ze mną dobrze. Uwielbiam z nimi pracować, agility kręci mnie nieprzeciętnie, staram się robić to na tyle poważnie, na ile pozwalają mi warunki logistyczne i czasowe. Jednocześnie jednak od paru lat zajmuję się głównie swoim treningiem, co daje mnie oraz im wielowymiarowe korzyści. Przede wszystkim od tej pory zdaję sobie w pełni sprawę z tego, jak ograniczenia fizyczne przewodnika wpływają na tok nauczania psa, na czym polega specyfika wysiłku agilitowego dla zwierzaka, co może być dla niego trudne i dlaczego. Te i wiele innych rzeczy zrozumiałam dzięki zajmowaniu się indywidualnym sportem. Ponadto, jako że absolutnie priorytetowe jest dla mnie trenowanie siebie, podchodzę do sportu kynologicznego na kompletnym luzie. Kiedy kupowałam Rastę, miałam 16 lat i wygórowane ambicje dotyczące jej przyszłości sportowej- prawie jak rodzice, którzy marzą o tym, żeby ich dziecko zostało sławnym gimnastykiem, pływakiem czy tenisistą. Rasta jednak nie potrafiła sprostać tym oczekiwaniom. Nigdy nie obwiniałam ją za to wprost, ale bordery są wyjątkowo wrażliwe na emocje człowieka i po prostu zaczynała się bardzo denerwować i stresować, kiedy wiedziała, że czegoś nie potrafi dla mnie zrobić. Kiedy sport z psem zszedł na drugi plan, zaczęło to wyglądać znacznie lepiej. Odkąd mam Smoka, Rasta zachowuje się jeszcze fajniej. I choć teraz Smok jest moim ‘głównym psem sportowym’, to jemu też się poszczęściło, bo nadal mój trening jest dla mnie ważniejszy niż wyjście na agility. A to ma naprawdę same zalety, może oprócz tego, że w ciągu roku trenuję z nim rzadziej, niż bym tego sobie życzyła (i on zapewne też). Przede wszystkim zero presji. Trudno zresztą byłoby wywierać na Smoka presję, bo on pod względem sportowej jakości jest dla mnie bliski ideałowi..
Mam ogromnie dużo materiału filmowego z naszych agilitowych zmagań. Montowanie wideo zajmie mi na pewno sporo czasu, ale sądzę, że się opłaci. Stay tuned 🙂