Nie mam problemu z motywacją, jeśli tylko widzę postęp, który mnie satysfakcjonuje.
No dobrze, trudno jest zrobić taki progres, który by mnie naprawdę cieszył, ale to się zdarzało. Kiedyś nawet dosyć regularnie. Tak mniej więcej co trening.
Ciekawe, czy kiedyś dotrę z powrotem do tego momentu.
Z pływaniem dzieje się fantastycznie. Z rowerem też świetnie. Ale bieganie to jakiś koszmar. Dramat. Fataliza. Jestem chyba jakimś totalnym failem, kompletnym errorem, największą porażką kraju, kontynentu i świata.
Wracam do biegania od prawie pół roku i dalej nie mogę wrócić. Nie pozwalam zaaplikować sobie żadnego mocniejszego bodźca, bo nawet niewielkie powodują, że czuję się jak po zderzeniu czołowym z tirem.
Po przyjeździe do Grzybna tempo moich rozbiegań zostało zbite o mniej więcej 40 sekund na kilometr, ale wydawało mi się to naturalne (choć wkurzające), bo nie dość, że biegałam tylko po leśnych ścieżkach, to jeszcze ciągle w górę i w dół. OK, bez paniki zatem.Wróciłam do Warszawy, poszłam biegać. Niestety w butach startowych (moje normalne treningowe zrobiły mi bolesny odcisk na palcu), takich prawie bez podeszwy, i niestety po betonie. Piszczele i łydki umarły. Kolano sobie przypomniało, że dawno nie bolało. Chęci wyparowały, radość z biegania.. eee.. jaka radość? Ostatni raz odczuwałam biegowe flow prawie dwa lata temu..
Biegi warszawskie rzeczywiście są szybsze niż te z Grzybna, ale co z tego, skoro tętno wcale nie spadło? Podejrzewałam już, że to błąd pulsometru, bo to nie jest normalne, żeby po wbiciu na tętno 160 już nie móc z niego zejść w żaden sposób. Wygląda jednak na to, że to ja jestem uszkodzona.
Wczoraj nie biegałam, bo czułam się tragicznie, zstąpiła na mnie chyba niemoc całego Wszechświata i jedyne, na co miałam siłę, to pójście wieczorem ze Smokiem na trening. Agility to ten rodzaj aktywności, na który zawsze mam ochotę i energię, nawet wtedy kiedy wszystko jest na nie. Mogę być umordowana, chora, tragicznie zmęczona, senna, obolała.. na hopkach to wszystko znika. Dobrze mieć taką odskocznię. Dobrze mieć takiego psa! Trenując kilka lat temu z Rastą miałam czasem taki stres i wewnętrzne napięcie, że chyba tylko dobre zjaranie się mogłoby mnie wyluzować. Idąc na trening ze Smokiem już czuję się jak zjarana, bo on jest po prostu z kategorii istot doskonałych. Wczoraj pozytywnie mnie zaskakiwał i to wszystkim co robił. Trudne ćwiczenie na hopkach z tyczkami 55 cm- nie ma problemu, mama, damy radę. Strefa zejściowa na kładce, po raz pierwszy z połowy części środkowej- jakby robił to codziennie. Robił nawet zsunięty fortowy slalom- jeszcze nie perfekcyjnie, powiedziałabym że jestem zadowolona na 70%, ale to i tak bardzo dobrze, bo jeszcze przedwczoraj umiał zrobić taki raz, a potem musiałam go ratować rozsuwaniem czterech ostatnich tyczek. Wczoraj problemy pojawiły się przy nabiegach z prawej strony (ach, więc jednak- tak ładnie wchodzi z kątów z lewej, że zaczęłam z nim robić więcej wejść z tamtej strony, żeby móc go ciągle nagradzać), ale jesteśmy na naprawdę dobrej drodze. Boszszsz, wielbię tego zwierza.
Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko własnego toru agility pod ręką. Dzisiaj Rastuszka ma siódme urodziny, więc może ktoś chciałby podarować jej fajny prezent za czterdzieści tysięcy? No dobrze, nawet jeśli nie, to proszę życzyć Rastuli sto lat, żeby były jeszcze 93 okazje, aby kupić jej torek 🙂
Wczoraj wieczorem zmontowałam fotki, przedstawiające nasze facjaty każdego wspólnego roku: