Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę się martwić tym, że mój pies ma świetne wyniki badań.
To było jedyne, czego się obawiałam przed wzięciem bordera. Prześledziłam cały rodowód, sprawdziłam wszystkich przodków, kuzynów i krewnych, i dopiero kiedy miałam pewność, że geny są czyste, zdecydowałam się na ten miot.
Dysplazja, osteochondroza, wszelkie problemy kostno-stawowe – zdarza się i to nie koniec świata. Tak sobie myślałam. Wszystko byle nie padaczka.
Kolejna lekcja życiowej pokory. Teraz już wiem, że pewne w życiu jest tylko jedno: że wszyscy kiedyś umrzemy.
No więc niestety. Decydując się na psa, bierzemy na siebie gigantyczną odpowiedzialność. Zazwyczaj większą niż pierwotnie sądzimy, bo prędzej czy później coś się temu psu dzieje. Tak właśnie wygląda rzeczywistość z mojej perspektywy. Czasem ta odpowiedzialność staje się nie do zniesienia, bo albo nie można nic zrobić, albo trzeba wybierać pomiędzy dwoma złymi rozwiązaniami.
Za pierwszym razem pomyślałam: niemożliwe. Po prostu niemożliwe – przecież nie ma do tego najmniejszych podstaw. Jakby los sobie zapisał moje obawy i postanowił zaśmiać mi się w twarz. Ale może po prostu “się zdarzyło”. Podobno czasem tak bywa. Na wszelki wypadek zdążyłam wypłakać z siebie morze łez.
Od drugiego do czwartego ataku budziłam się w nocy po trzy razy, kiedy tylko wydawało mi się, że zbyt gwałtownie zerwał się ze snu i że zaraz coś będzie się działo. Budziłam to mało powiedziane, bo opanowałam manewr przejścia z głębokiego snu do stania na równych nogach trzy kroki obok łóżka w sekundę. Odchodziłam od zmysłów wiedząc, że muszę za kilka godzin wyjść z domu, a przecież w tym czasie może wydarzyć się coś bardzo złego. Spoglądałam na niego z niepokojem, kiedy się przeciągał, przebudzał, rozglądał.
Od drugiego razu już wiedziałam, że pora przyzwyczajać się do tej myśli i zastanowić się, jak z tym dalej żyć. Słowami, które powiedziałam do Wojtka już po pierwszym epizodzie, nie podzielę się publicznie, bo – choć bez wulgaryzmów – były skrajnie nieoptymistyczne. Co będzie dalej? Tego nie wie zupełnie nikt. I to chyba właśnie jest takie fatalne. Może ataki nigdy więcej się nie pojawią (to mało prawdopodobne). Może będą się pojawiać co jakiś czas, ale będą łagodne jak do tej pory. Może – oby nie – pogorszy się i już wcale nie będzie dobrze – a wszystko to się może stać w ciągu jednego dnia.
Padaczka jest jedną z najgorszych, jeśli nie najgorszą chorobą, która może przytrafić się borderowi. Prześledziłam dogłębnie pół jego życiorysu, starając się znaleźć ewentualne czynniki, które mogły to spowodować. Zmieniłam mu jadłospis z suchej karmy (którą spożywał po granulku, co wyraźnie kontrastowało ze sposobem wsuwania prezentowanym przez nasze pozostałe psy) na gotowane jedzenie (aż mu się uszy trzęsą). Przestałam tak intensywnie wybiegiwać mu łapy na rzecz częstszego wybiegiwania mózgu (więcej sztuczek niż aportowania). Zamiast myć podłogi detergentem, zaczęłam czyścić je parą. Uważałam nawet na to, co do niego mówię i czy telewizor nie jest za głośno. Słowem: próbowałam kombinacji alpejskich w różnych konfiguracjach. Wet-neurolog powiedział mi wyraźnie, że to raczej nic nie da – ale skoro nie zaszkodzi, to warto spróbować.
To podstępna, wredna choroba, w przebiegu której może zdarzyć się wszystko. A diagnostyka? Można wydać milion dolarów, przeskanować psa w każdą stronę, i dowiedzieć się tylko tyle, że pies jest zdrowy. No, prawie zdrowy. W porównaniu z innymi schorzeniami, padaczka to choroba prawie zupełnie niezbadana i nieznana. Można zrobić psu rezonans, z którego prawie na pewno nic nie wyniknie, a nawet jeśli, to nikt nie będzie wiedział, co z tym dalej zrobić. Można zbadać wszystkie wskaźniki krwi, przejrzeć psa ultrasonografem i rentgenem, sprawdzić jego fale mózgowe.. I niczego się nie dowiedzieć.
Wracając do genetyki: do niedawna byłam przekonana, że miot, z którego pochodzi Smok, jest jednym z najbardziej równych i najzdrowszych miotów, jakie znam wśród przedstawicieli ras border collie (a znam ich wiele). Jak już wspomniałam, dokładnie sprawdziłam cały rodowód mojego psa jeszcze przed jego zakupem. Tylko co z tego? Dowiedziałam się niedawno, że oprócz tego, że prababcia Smoka dała kiedyś cały miot psów z padaczką (to wiedziałam wcześniej), to jeszcze półbrat Smoczej matki miał w życiu kilka ataków, które następnie ustąpiły i – mimo braku leczenia – nie pojawiły się nigdy więcej. Czy to na pewno wszystko? Już niczego nie jestem pewna. Właściciele zazwyczaj boją się albo wstydzą mówić o kwestiach tego typu, mimo że problem ewidentnie istnieje, a wręcz narasta. Na szczęście Smok jest takim psem, którego wartości przed nikim nie muszę udowadniać. Oczywiście pod względem hodowlanym ma już wartość ujemną, co w kontekście jego samego wcale mnie nie martwi (przynajmniej już nie mam wyrzutów sumienia, że nie chce mi się wyrabiać mu rodowodu i jeździć po wystawach), ale niepokojący jest fakt, że Smok ma już młodsze pełne rodzeństwo, a geny jego braci kilkukrotnie poszły w świat.
Myślałam że Rasta z jej utratami przytomności po wysiłku ma już najgorzej. W porównaniu ze Smokiem ma jednak całkiem klawe, bezproblemowe życie. Tak czy inaczej, 100% próby border collie w tym domu z problemami neurologicznymi to już chyba dla mnie zbyt wiele. Nie wyobrażam sobie nie mieć bordera i mam nadzieję, że moje psy będą ze mną jeszcze wiele lat, ale na następnego przedstawiciela tej rasy już się raczej nie zdecyduję. Nie tylko dlatego, że Smoczek to raczej pies mojego życia i lepszego mieć nie będę.
Oczywiście jest jeszcze jakiś cień nadziei, że ataki okażą się powodowane przez inną, eliminowalną przyczynę – ale badam to raczej tylko po to, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że coś zaniedbałam. Pojawia się wiele pytań, na które dostaję sprzeczne odpowiedzi, a i tak życie pewnie napisze swój scenariusz.
Mam nadzieję że pośród wszystkich tych, którzy pomyślą “aaaale przej.bane” znajdzie się ktoś, kto zechce podzielić się doświadczeniami w podobnej kwestii. Każda historia będzie dla mnie cenna, zwłaszcza w kontekście tego, czego się mogę spodziewać. Nie jestem optymistką, a doświadczenie z padaczką u borderów mam jak najgorsze. Widziałam jak z normalnego, jednego z najlepszych psów sportowych w Polsce – Taia – w ciągu jednego dnia zrobił się zwierzak, z którym prawie nie było kontaktu. I pamiętam jak to się skończyło. “Na pocieszenie” pani weterynarz powiedziała mi, że na studiach uczą przyszłych lekarzy weterynarii, że średnia życia psów z padaczką wynosi 4 lata. Tak więc proszę się nie krępować z przekazywaniem mi podobnych wieści, choć nie ukrywam, że te bardziej optymistyczne są również mile widziane. Zwłaszcza w tak nieoptymistycznym nastroju, jaki mną ostatnio targa.
Bez sensu, że zwierzaka można tak strasznie kochać..
Wiadomo jak to jest. Masz psa i zaraz możesz nie mieć psa, bo wpadnie pod samochód albo na spacerze rzuci się na niego obcy pies i go zagryzie. Tylko że w normalnym życiu się w ten sposób nie myśli, w każdym razie nie uporczywie. A czasem zaczyna się myśleć, że może trzeba się pospieszyć..
Możliwość komentowania została wyłączona.