Dziś po pięciu i pół godzinach snu obudziłam się rześka i gotowa do działania. Mechanizm był prosty: śniło mi się, że Smok ma babeszjozę, a gdy z tego snu wyrwał mnie budzik, leżał spokojnie obok mnie i patrzył w przestrzeń zaspanymi oczami. Od dwóch miesięcy każdy dźwięk budzika odbieram jako potencjalny zapalnik na rozpoczęcie jego ataku. Jeśli nie śnię akurat o chorującym psie, śni mi się szpital. Też aktualne. Sen od razu przechodzi.
Wczoraj wróciłam do domu po czternastu godzinach – trening, praca, odwiedziny u dziadków. Cały plecak mokrych ciuchów, bo od rana lał deszcz, a ja bezkompromisowo opieram się komunikacji miejskiej. Marzyłam już o ciepłej kąpieli, kolacji, herbacie i chwili na zupełne zresetowanie systemu. Zamiast tego musiałam natychmiast iść do weterynarza z Rastą, której zachowanie bardzo mnie zaniepokoiło.
Psy są cudowne i nie wyobrażam sobie bez nich życia, ale przechodzę z nimi ostatnio naprawdę ciężką próbę.
Święta nie będą ani radosne, ani spokojne, ani wesołe, ale każdy dzień choćby połowicznego odpoczynku jest dla mnie teraz na wagę złota. Nigdy nie miałam w życiu takiego okresu jak w tym miesiącu, i mam nadzieję że już nigdy mieć nie będę (marzenie ściętej głowy?). Z jednej strony może i dobrze, że kulminacja czysto życiowych problemów skrzyżowała się z natłokiem pracy w większości do zrobienia “na wczoraj”. Nigdy wcześniej nie bywało tak, żeby ktoś musiał na mnie z czymś czekać, żebym nadrabiała ważne zaległości “w międzyczasie” i musiała tłumaczyć się z opóźnień. W pracy też byłam wciąż albo na chwilę, albo w ogóle mnie nie było. Mam nadzieję że to już minęło. Ostatnia niedziela była pierwszym dniem od naprawdę dawna, kiedy jedynymi pilnymi sprawami do załatwienia przeze mnie było wybieganie psów, zrobienie zakupów, posprzątanie mieszkania i pójście na luźne rozbieganie. Nie sądziłam, że będę tak bardzo czekać na dzień, podczas którego będę mogła wstać o której chcę, pójść spać kiedy chcę i w ogóle się w ciągu dnia nie spieszyć.
Jest szansa, że wszystko się jakoś ogarnie. Jeśli się nie ogarnie, to będę miała duży problem. Chciałabym żeby wreszcie przyśniły mi się jakieś kwiatuszki albo triathlony.
A propos triathlonów.
Mam teraz najdziwniejszy czas treningowy od samego początku mojej przygody ze sportem.
Na mojej szosowej machinie siedziałam ostatnio pod koniec sierpnia, podczas zawodów Silesiaman. Później już ani razu nie wyjechałam nią z domu. Trenażer też stoi ani razu nie użyty w tym sezonie. Jestem jednak przedziwnie spokojna o to, co będzie. No dobrze, może trochę się niepokoję, ale wiem, że teraz są ważniejsze rzeczy do przetrenowania, niż kręcenie na rowerze. Już niedługo na piedestale będzie bieganie. Na razie truchtam sobie radośnie po około 40 km tygodniowo i cieszę się bardzo, że tak gładko mi to wchodzi. Na wszelki wypadek nie biorę zegarka (mój Garmin nagrał ostatni trening.. we wrześniu?). Po gigantycznym przetrenowaniu i serii kontuzji z 2012 roku, w zeszłym sezonie musiałam przebić się przez wielką ścianę, zanim zaczęło mi się jako tako biegać, a wcześniej – żeby mój organizm przestał tworzyć sobie wyimaginowane przeszkody, aby w ogóle biegać.
Najważniejsza jest teraz inicjalna dyscyplina triathlonu, czyli pływanie. I o tegorocznym pływaniu mogłabym już napisać połowę powieści. W zeszłym roku to właśnie w okresie grudniowo-styczniowym miałam absolutny szczyt formy pływackiej. Co prawda aktualną życiówkę na 400 metrów mam z marca, ale wtedy byłam już na początku krzywej lekko spadkowej. Zimą pływałam jednak z samopoczuciem szatańskim. Byłam w stanie dwa razy dziennie poprawiać własne rekordy życiowe, świetnie się przy tym bawić, a po treningu czuć się jak świeżo po dobrej imprezie.
Mój obecny trening pływacki wygląda tak różnie niż zeszłoroczny, że praktycznie nie jestem w stanie znaleźć cech wspólnych obydwu programów. Pływa mi się różnie – czasem kiepsko, czasem dobrze, ale bez rewelacji, a czasem wprost bajecznie. Jednak nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że idę w dobrym kierunku. A przede wszystkim w końcu przestałam się wahać, zastanawiać i nadmiernie rozmyślać – ufam w stu procentach założeniom treningowym i świetnie się przy tym bawię. Całkiem mnie to cieszy.