Dwa tygodnie i dwa dni temu przeprowadziłam się do Gdyni i bardzo chciałam jak najszybciej podzielić się wrażeniami z tego przedsięwzięcia, ale… kompletnie nie miałam na to czasu. A jak już w końcu wydawało mi się, że znalazłam na to chwilę, natychmiast byłam wyciągana na jakiś psi spacer albo na urodzinowe piwa bez piwa i inne plotkowe posiadówki. No co zrobić! Mam nadzieję, że w końcu to nadrobię, a tymczasem…
Pierwsze multisportowe zawody w tym roku za mną! Oczywiście jak zwykle do ostatniego dnia nie byłam pewna, czy startować, ale w końcu poszłam po rozum do głowy i stwierdziłam, że skoro nie ma żadnych poważnych przeciwwskazań – kontuzji, ważnych życiowych wydarzeń, katastrofy nuklearnej i tym podobnych, to trzeba przestać się wahać i jechać, zwłaszcza że na rumskie zawody miałam już tylko 45 minut autobusem, a nie – jak miałabym z Warszawy – prawie cztery godziny drogi. Dlaczego w ogóle się zastanawiałam? Po pierwsze dlatego, że Wątpliwości to moje drugie imię. Po drugie dlatego, że ostatni trening biegowy na stadionie, choć teoretycznie udany, pokazał mi jednak, że do szybkiego biegania to jeszcze daleka droga, a ja nie lubię startować nieprzygotowana. Inna sprawa, że byłoby dziwne i nielogiczne, gdybym biegała teraz szybciej, skoro do tej pory zrobiłam może dwa albo trzy treningi interwałowe/tempowe. Nie wspominając już o tym, że to w ogóle fajnie, że biegam – w połowie lutego dzięki piesełowi zaliczyłam małą kontuzję, która zapowiadała się na całkiem poważną, i gdybym uwierzyła w kilka (tak!) pierwszych diagnoz (nie pytajcie, ile ich otrzymałam – to było dość desperackie), to wróciłabym do delikatnego truchtania na początku kwietnia, po sześciu tygodniach trzymania nogi w unieruchomieniu (sic!!!). To jednak temat na oddzielną historię. No i w końcu po trzecie – wraz ze zmianą miejsca zamieszkania zmieniłam także miejsce i formę treningów pływackich. Od dwóch tygodni pływam z wyczynową młodzieżą w gdyńskim klubie. To też temat na oddzielny wpis, słowem – naprawdę dużo zmian. A co za tym idzie, nie miałam pojęcia, w którym właściwie jestem miejscu, ale czułam, że chwilowo nie jest to czas konia.
Cóż, wstęp jak zwykle zajął mi sporo miejsca, ale to dobrze wyraża stosunek przedstartowych rozkmin do samego startu. Rzeczywiście dnia konia nie było, ale po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że mój organizm to dobry ziomek jest – nie muszę go specjalnie prosić ani przekonywać, nieważne czy jestem super zdrowa, cudownie wyspana i nieskazitelnie świeża. Po prostu robię swoje, a on daje mi tyle, ile może danego dnia.
Czekanie na starty to zdecydowanie najgorsza część zawodów, zawsze bardzo męcząca i irytująca. Jak zwykle trzeba było wyczekać swoje w niezbyt komfortowych warunkach, jakimi była pływalniania podłoga na korytarzu. Znowu było dużo “pierwszych razów” – pierwszy start na 800m na zawodach, pierwszy raz start pływacki bez jakiejkolwiek rozgrzewki. Kompletnie nie znałam tego basenu, nie wiedziałam czego mogę spodziewać się po sobie, gdy będę próbować płynąć bardzo mocno od samego początku. Na treningach zawsze pływam wyraźnie najszybciej dopiero wtedy, kiedy jestem już porządnie rozgrzana, a nawet nieco zmęczona (i podlana adrenaliną) poprzednimi odcinkami. Tutaj musiałam wskoczyć do basenu (start bez skoku – przynajmniej odpadł stres związany ze spadającymi okularkami) i od razu lecieć swoje.
Jako że startowałam razem z mocno obsadzoną kategorią juniorów i młodzieżowców, w której co drugi zawodnik to super pływak (a co drugi – bardzo dobry pływak), nie zdziwił mnie fakt, że byłam najwolniejsza w najwolniejszej serii… Wpisanym czasem (12:00) mieściłam się na styk w założonym limicie czasu, a w razie przekroczenia tego czasu czekałby mnie gwizdek i konieczność wyjścia z wody z dyskwalifikacją. Co to będzie – nie wiedziałam, bo moja życiówka na 800m to 12:46, popłynięta dwa lata temu, czyli w drugim sezonie trenowania z Mastersami i przed sezonem numer trzy, czyli tym bez Mastersów – mega uwstecznieniu pływackim. 12:00 było więc dość życzeniowe. Byłoby łatwiej, gdybym na zawodach pływała tak dobrze jak na treningach, to znaczy bez histerycznego szarpania się z wodą, które nigdy nie przynosi nic dobrego, no ale nie ma tak dobrze. Pierwszą setkę oczywiście zaczęłam za mocno, przez co na reszcie dystansu chyba ze trzy razy zaliczałam straszną bombę. Do tego miałam wrażenie że potwornie wolno płynę, więc kiedy po 700m usłyszałam gwizdki, byłam przekonana, że to TEN gwizdek – ten, który obwieszcza wybicie limitu czasu. Rozglądając się wokół płynęłam dalej i zastanawiałam się, czy to co słyszę sponad wody, to “GO” czy “STOP”. Dopłynęłam do ostatniej ściany… 11:58. Ufff, czyli mnie nie zdyskwalifikują. I nawet życiówka wpadła. Czyli trzeba biec – o niedobrze!
Rzeczywiście tak właśnie sobie wtedy pomyślałam, bo ze wspomnianych już wcześniej powodów, część biegowa nie napawała mnie optymizmem. Licho się rozgrzałam i ustawiłam się na niezaszczytnym, ostatnim miejscu do biegu. Wystartowałam pięć sekund po przedostatniej dziewczynie, zupełnie nie wiedząc, czego mogę się spodziewać.
Bieg nie był super szybki, ale tempo niemal w punkt takie, jak na ostatnim treningu interwałowym – to dość cenna wskazówka na przyszłość. Wynik 20:56 z pewnością nie satysfakcjonuje, ale myślę, że od teraz będzie tylko szybciej. Cieszy jednak fakt, że dystans minął mi naprawdę sprawnie, bez kryzysów i bez bomby, a nawet bez duszącej kolki (z naciskiem na “duszącą”, bo na czwartym kilometrze zaczęło pojawiać się dobrze mi znane kłucie).
Lada dzień kolejne starty, więc trzeba zacząć szybciej biegać… Że nie wspomnę już o pływaniu.