Wakacje.
Choć jestem już tak stara, że nie pamiętam już, jak to jest mieć takie prawdziwe wakacje, a specyfika mojej pracy nie zakłada czegoś tak ekskluzywnego, jak “dni wolne”, to wakacje “moich” pływaków wystarczą mi do tego, abym poczuła się tak, jak czuje się każdy uczeń w te ostatnie dni czerwca.
Przede wszystkim w ciągu dwóch dób przestawił mi się zegar biologiczny. Brak konieczności wstawania o 4:20 spowodował, że zaczęłam budzić się o wiele później niż naturalnie. Raz w weekend zdarzyło mi się pobić swój wieloletni rekord i spać do dziewiątej (przez cały dzień nie mogłam otrząsnąć się z szoku), ale teraz już któryś dzień z kolei kimam snem sprawiedliwego do ósmej rano. To dość okropne budzić się z myślą, że “normalnie” wracałabym właśnie do domu po treningu, mając na koncie co najmniej cztery kilometry w wodzie. Rozumiem jednak, że organizm po prostu sygnalizuje, że potrzebuje odespać – w końcu w Warszawie spałam co najmniej po osiem godzin, a jeśli zdarzyło się mniej, to zwykle chodziłam jak zombie. Tutaj nagle ilość snu zmniejszyła się do 6-6,5, a do tego doszły inne czynniki obciążające organizm. No więc nie ma siły – jak muszę, to muszę, trudno świetnie.
Okazało się przy okazji, że – oczywiście – pływanie rujnuje mi życie. Nie łomoczę w basenie codziennie rano, więc po pierwsze nie padam trupem o dwudziestej pierwszej, po drugie w ciągu dnia ruszam się trzy razy żwawiej i w ogóle mam strasznie dużo siły na wszystko. Przez ostatnie tygodnie musiałam angażować wszystkie siły witalne, aby zwlec się zza biurka i uszczuplony czas na odpoczywanie poświęcić dodatkowym ćwiczeniom ogólnorozwojowym. Wczoraj i przedwczoraj zapodałam sobie taki combo breaker nowych ćwiczeń (na które do tej pory wolałam nawet nie patrzeć), że skończyłam z zakwasami jak po ostrej siłce.
Ale i tak potwornie tęsknię już za tymi treningami!!!
Co więcej, zaczęły mi się zdarzać dni z jednym treningiem (!), często realizowanym dopiero późnym popołudniem lub wieczorem (!!!). Woda w basenie stała się absurdalnie milutka (chyba że to po prostu bardzo fajny basen – nie mam po nim nawet przemielonych zatok), przyjemnie mi się kręci na rowerze po pętli i tak dalej. Tydzień temu, kiedy miałam wyjść na rower, powaliła mnie nieopanowana potrzeba snu, a sama jazda – choć to tylko niedługi rozjazd – była mentalnie naprawdę wymagająca. O bieganiu też się już rozpisywałam. Wczoraj robiłam podobny trening biegowy z odcinkami na progu, tylko dwa razy dłuższymi. Też weszło gładko i przyjemnie. W porównaniu do zeszłego tygodnia czuję się naprawdę mocarnie, choć mogłoby być jeszcze lepiej.
Zaczął się chyba ten okres, w którym można czekać na to mistyczne “oddawanie treningu”. Nie wiem, czy kiedykolwiek już tego dostąpiłam, więc tym bardziej jestem ciekawa tego procesu. Na pewno dobrze mi robią starty – i fizycznie, i mentalnie. Po starcie w Suszu nie popełniłam błędu z Warszawy i porządnie odpoczęłam przez cały dzień po zawodach. Cały czas uczę się swojego organizmu i dużym zaskoczeniem było dla mnie to, jak zniosłam niedzielę. Zniosłam ją tak statycznie i spokojnie, że nigdy bym się tego po sobie nie spodziewała. Jednak przywalenie sobie mocnym treningiem pływackim w dzień po starcie na olimpijce nie było najlepszym pomysłem i trochę to później odpokutowałam.
Co najśmieszniejsze, ni stąd, ni zowąd stopa zaczęła się ogarniać. Po serii zabiegów fizykoterapeutycznym, uporczywym chłodzeniu i zaklejaniu plastrami z diklofenakiem wreszcie ból się wyciszył. Szczerze mówiąc sądziłam już, że to złamanie zmęczeniowe, bo potrafiło boleć naprawdę mocno, a usg i rtg nie pokazały nic niepokojącego. Nie chcę krakać, ale jestem dobrej myśli.
W najbliższy weekend start na sprincie w Stężycy w ramach mocnego treningu. Fajnie, znowu przetestuję różne kombinacje i manewry. Największym moim zmartwieniem w kontekście tych zawodów jest brak butów na bieg, ale jakoś z tego wybrnę, bo to tylko pięć kilometrów i na szczęście to, co zrobi obuwie z moimi stopami, zdąży się wykurować do Mistrzostw Polski w Gdańsku 🙂