Mam w sobie duszę kujona. Jeśli mam przebiec 15 kilometrów, to mogę przebiec 16, ale nie 14,5. Jeśli mam do zrobienia osiem powtórzeń na jakimkolwiek treningu, to choćbym świadomie ryzykowała poważną kontuzją, zrobię – chyba że powstrzyma mnie przed tym Wojtek, narażając się tym samym na mój atak histerii, kłótnię i śmiertelne obrażenie się na niego. Wiem że to jest głupie, wiem że Typowy Triathlonista i wiem że prymat perfekcjonizmu nad rozsądkiem może napędzać mi biedy. Wszystko to wiem, a jednocześnie już się tym w ogóle nie martwię, bo umiejętność skatowania się i nie odpuszczania choćby nie wiem co jest mimo wszystko dosyć przydatna. Z jednej strony daje spokój ducha – nie muszę się bić z myślami, po prostu w to wchodzę – a z drugiej strony jest niemożliwie stresująca, gdy wiem, że cierpię może trochę niewspółmiernie do założeń i bez sensu.
Bardzo często zdarzało mi się forsować zmęczenie na zasadzie “czym się strułaś, tym się lecz”. Klin klinem. I tak dalej. I zazwyczaj chyba nawet nie wychodziłam na tym bardzo źle. Ale wszystko to dopóki… nie zaczęłam pływać. Powtarzałam to już wielokrotnie i napiszę jeszcze raz, że pływanie to jest chyba największe sportowe błogosławieństwo jakie mi się przytrafiło. Pomimo tego, że moje zatoki nienawidzą chloru i niedawno po raz kolejny zafundowały mi swój zmasowany atak sprzeciwu. I pomimo tego, że zmęczenie po mocnym pływaniu jest nieporównywalne z żadnym innym rodzajem zmęczenia.
To jest w ogóle śmieszna sprawa. Jeśli jestem mocno zmęczona po porannym pływaniu, a wybieram się jeszcze na popołudniowe, to jest to dla mnie prawie pewna wskazówka, że będzie mi się doskonale pływać. Może to trochę absurdalne, ale potwierdza tezę, że w basenie nie trzeba mielić wody z wielkim udziałem siły, żeby szybko płynąć. Po mocnym treningu w wodzie jestem jakby rozmemłana, rozkmiękczona, zmęczenie dodatkowo mnie rozluźnia i to wszystko powoduje, że po południu wskakuję do wody i czuję się jak ryba. Jakbym była w swoim ulubionym środowisku, miała skrzela, płetwy i błonę między palcami. W poniedziałek po południu płynęłam zadanie, w którym dziesięć setek pokonywałam w tempie, które w zeszłym roku było dla mnie tempem startowym na 400m, a czułam się przy nim tak, jakbym robiła żwawsze rozpływanie. W czwartek rano miałam do zrobienia osiem setek w limicie o pięć sekund krótszym. W założeniu miałam pływać odcinki w tym samym czasie co wtedy i rzeczywiście pływałam, ale kosztowało mnie to nieporównywalnie więcej wysiłku. Precyzując, w połowie zadania już widziałam potwory.
No i właśnie. Wróciłam do domu, zajęłam się wszystkim tym, co muszę ogarnąć zanim nadejdzie popływaniowa bomba, a kiedy skończyłam i wreszcie usiadłam w miejscu, nadszedł klasyczny zjazd. Myślałam że tak jak zawsze przejdzie po 2-3 godzinach i będę mogła spokojnie wyjść sobie na drugi trening, tym razem biegowy. Ale nie tym razem. Po kilku godzinach czułam się jeszcze gorzej. To znaczy właśnie – nie czułam się źle, nic mi nie dolegało, a mimo to na myśl o przebiegnięciu choćby pierwszego kilometra napawała mnie przerażeniem. Wyszłam z psami do lasku pod domem, wdrapałam się pod górkę i czułam, że mam tętno jakbym tam wbiegła. Wróciłam z zamiarem zbierania się na bieg i… ściana. Najpierw prawie zasnęłam na stole, siedząc jeszcze w kurtce i czapce po spacerze z psami. Potem położyłam się na podłodze. Następnie stwierdziłam, że nie ma co się mazać i rozmyślać, tylko trzeba się przebierać i wychodzić. Weszłam dziarsko na górę do sypialni, ale łóżko okazało się mieć wyjątkowo silną siłę przyciągania i na nim pozostałam przez kolejne dwadzieścia minut. Po godzinie rozmyślania, przyjmowania pozycji wertykalnej aby sprawdzić, czy już nie robi mi się ciemno przed oczami, próbach układania przemów motywacyjnych w głowie i tak dalej i tak dalej, stwierdziłam że to po prostu nie ma sensu. Próbowałam jeszcze wziąć się na sposób. Bo jeśli pójdę biegać do lasu, to wezmę pieska i będzie radosny. Ale nie, nie mam siły na to, żeby jeszcze patrzeć na pieska. No to pójdę bez pieska – ale jak to, nie mogę mu tego zrobić. Więc wsiadam w samochód i jadę na pas nadmorski. Ale tam zawsze załącza mi się moduł szybkiego biegania, a na to na pewno nie mam pary. Poza tym bodźce. Zmęczony mózg nie ma już miejsca na to, żeby odbierać tyle bodźców, ile funduje mi bieganie wzdłuż morza. No to może na siłkę. Ooooo, na pewno nie. No i nara. OMG, jak ja nie lubię sobie tego robić. Najgorsze psychiczne tortury, które powodują zmasowane samospałowanie się: no świetną wymówkę sobie znalazłaś, naprawdę świetną. Leniu, zbieraj dupsko i wychodź. I tak dalej, i tak dalej, tylko że tym razem wszystko odbiło się od ściany.
Niestety przed wakacjami dwa razy zaliczyłam bombę o podobnej sile, to znaczy na myśl o wyjściu na normalny, regularny, zwyczajny i przyjemny trening miałam ochotę się rozpłakać, bo marzyłam tylko o pozostaniu pod kołdrą. Obydwie sytuacje kończyły się tym że wychodziłam na ten trening, jakoś tam go zmęczyłam i było niby spoko, ale następnego dnia zamiast porządnie pływać, snułam się od ściany do ściany jak zombie. Raz zapoczątkowało to jeszcze większy mur i nie mogłam wyjść z przygnębiającego zmęczenia chyba przez cały tydzień. I tylko to było w stanie przekonać mnie do wybrania cieplutkiej kąpieli zamiast biegania po zimniutkim lesie.
I nie wiem jak to się stało, że między 12 a 21 byłam głównie na kanapie, a potem poszłam spać. Pół dnia przekładania się z boku na bok i rozmyślania nad beznadziejnością tej sytuacji. No ale co. Wyspałam się i następnego dnia, czyli wczoraj, zerwałam się o swojej 4:25 jak wesoły skowronek i zrobiłam dwa naprawdę dobre treningi w wodzie, a do tego zaległą z czwartku ogólnorozwojówkę, zdążyłam też porządnie wyspacerować psa w lesie… no i zaliczyć wypad na urodzinową domówkę wieczorem. Dzisiaj bieganie nie napawa mnie już przerażeniem. Mój organizm jest głuuuuupi.
No więc tak właśnie. Nigdy bym nie przypuszczała, że zmuszę się – a raczej że sytuacja mnie zmusi – do takiego odpoczynku. Że naprawdę fizycznie nie będę w stanie wyjść na kolejny trening. A jednak! Pływanie jest jednak magiczne. Pamiętam, że kiedyś bywałam naprawdę zmęczona po treningach u Mastersów, a wtedy pływałam przecież 1/3 tego co teraz. Chwilowo jestem więc w stanie sobie te niedyspozycje wybaczyć. Ale nie na długo…