Kolejny bardzo dobry tydzień za mną. Mam nadzieję że w końcu stanie się to nudną regułą, tak jak to, że dobrze mi się pływa i biega. O rowerze nie wspominam, bo to dość oczywiste.
Znowu plan wykonany w stu procentach – a właściwie nawet więcej, jeśli doliczyć ogólnorozwojówkę. Szczęśliwie rzadko już kończę treningi bez porcji ćwiczeń i rozciągania.
No więc co tam w zeszłym tygodniu się działo ciekawego…
Pływacko – wszystko po staremu, a to najważniejsze, bo znaczy to: systematycznie i dobrze. Czasem jest mocniej, czasem luźniej; w ostatnich dniach zdarzył się jeden szczególnie wymagający trening. Taki, który podyktowany przez trenera, wydaje się nie do ogarnięcia umysłem, niekończący się i zarąbiście szybki – zbyt szybki. Tego typu zadania są dla mnie wyzwaniem fizycznym i mentalnym, a najważniejsze jest w nich to, żeby nie skupiać się na tym, ile jeszcze zostało odcinków i czy kolejne przypadkiem nie będą trudniejsze. Będą to będą i po co drążyć temat? – do tego stanu umysłu dążę 😉
Coraz częściej mam także okazję zrobić cały trening z pływakami – w ich limitach czasu i w całości. Oczywiście, nie oszukujmy się, z pewnością są to akurat te jednostki, które dla nich są rozpływaniem w intensywności 1/10, ale cieszy mnie to, że i dla mnie nie są wówczas specjalnie wyczerpujące. Priorytetem jest zawsze to, aby nikogo nie zabić i samej nie dać się znokautować, a wtedy nawet mocne treningi są odbierane trochę inaczej – głowa jest skupiona na czymś innym 😉
Jakby nie patrzeć, trenuję z klubem pływackim już 11 miesięcy. Po odliczeniu wakacji, przerw świątecznych i innych wyjdzie około ośmiu. Oprócz tego, że cieszę się z każdego dnia, w którym o 5:10 schodzę do garażu i ruszam swoją srebrną strzałą na Chylonię, czuję pewną ulgę z każdym kolejnym miesiącem. Wydaje mi się, że gdybym już miała zostać dyscyplinarnie wywalona z treningów za pogarszanie średniego tempa przelotowego na 100 metrów albo coś w tym rodzaju, to już by się to wydarzyło.
Biegowo w poprzednim tygodniu działo się sporo. Wreszcie weszłam na jakiś normalniejszy kilometraż biegowy – biorąc pod uwagę poprzednie sezony, 55 km w tygodniu to dla mnie dużo; na szczęście tylko “na papierze”, w cyferkach, bo oprócz potwornego pęcherza na dużym palcu u nogi nic mi nie dolega (ale jak sobie z nim nie poradzę, to niedługo zacznie, tfu tfu). Jeśli chodzi o moje ostatnie treningi, to tak naprawdę wszystkie jednostki w zeszłym tygodniu były dla mnie pod jakimś względem istotne. Na wtorkowe rozbieganie 16 km jechałam na strasznej bombie. Czułam się jak zombie, już na myśl o konieczności wejścia na piętro i przebraniu się było mi słabo, a co dopiero mówić o jakimś bieganiu. Pomyślałam sobie jednak, że no trudno świetnie, rozbieganie to rozbieganie, ostatecznie mogę przetoczyć się przez nie w jakimś żałosnym tempie i starać się zajmować głowę ciekawymi podcastami w słuchawkach. I wiecie co – dojechałam na miejsce, wylazłam z samochodu, ruszyłam biegiem i – sru – poczułam, że biegnie mi się świetnie. Gdzie tu sens, gdzie tu logika – nie wiem – ale to był naprawdę przyjemny (i wcale nie wolny) trening. Czwartek – znowu 16 rozbiegania i znowu “coś nie tak”. Fakt moich kłopotów z flakami jest już pewnie wszystkim szeroko znany, na szczęście raczej bez szczegółów, w każdym razie czułam, że może nie być wesoło – nastawiałam się na to, że będę musiała walczyć z kłującymi i przewracającymi się wnętrznościami. Nic takiego się nie stało, nawet przez sekundę nie odczułam żadnego dyskomfortu – i mam kolejny dobry trening do kolekcji. Sobotnie bieganie odbyło się na podobnej zasadzie co wtorkowe, tylko że tym razem miałam bombę typu “muszę się położyć i wypić kawę i pozostać w bezruchu co najmniej godzinę i muszę to zrobić ASAP” po porannym teście wydolnościowym na rowerze, objazdowych zakupach po całym mieście i spacerze z psem nad morzem. Jadąc do domu dwadzieścia razy zmieniałam zdanie co do tego, czy iść biegać od razu i mieć temat z bani i resztę dnia poświęcić na upragniony odpoczynek, czy usiąść, odsapnąć i (ryzykując że będzie jeszcze gorzej) wyjść za parę godzin. Ale to tylko dycha rozbiegania i mogło, a nawet powinno być, w żałosnym tempie, więc zebrałam się w sobie i wypełzłam. Tym razem “wypełzłam” było adekwatnym określeniem, ale nie ma tego złego, bo już dawno nie biegłam (tudzież: pełzłam) z tak niskim tętnem i na takim absolutnym luziku, noga za nogą, wszystkomijedno. Bomba mi co prawda od tego nie przeszła, ale co się przekonałam, że można biegać w miarę komfortowo nawet jak jest zmęcz roku, wiatr tysiąclecia, pod górę (gdzie w Gdyni nie jest pod górę?) i zeżarło się kilimanjaro obiadu w North Fishu trzy godziny wcześniej, to moje. Możecie się śmiać, ale dla mnie to ostatnie jest naprawdę hiperważne, bo – jak wspomniałam wcześniej – moje wnętrzności są wściekłe i zanim mój genialny fizjoterapeuta nie zaczął robić im miejsca między posklejanymi powięziami, to miałam 99% pewności, że próba jakiegokolwiek biegania krócej niż sześć godzin po jedzeniu zakończy się masakrą kolkową.
No i jeszcze ostatni z czterech treningów, czyli delikatne, podprogowe interwały w niedzielę. Gigantyczny przełom, bo takiego komfortu w szybszym tempie nie osiągnęłam jeszcze nigdy – wygodniej i sympatyczniej biegło mi się szybkie odcinki niż truchtało pomiędzy nimi. Trening wykonałam w całości w równym tempie i ze stabilnym tętnem, z wielką radochą – cud, miód, orzeszki. Normalnie aż jest ryzyko, że znowu polubię się z bieganiem.
No i na koniec rower – wciąż kręcę przed telewizorem i z tego co zostało mi zapowiedziane, to się prędko nie zmieni, więc układam sobie kilometrowe playlisty na YouTube’ie i uzbrajam się w cierpliwość. Zdecydowanie najważniejszą sesją na rowerze w tym tygodniu było badanie wydolnościowe, któremu poddałam się w sobotę rano w VeloLabie w Gdańsku. Do tej pory miałam po jednym badaniu na bieżni (rok temu w lutym) i w basenie (też wtedy). Z obydwu tych badań nie wyszło nic czego się nie spodziewaliśmy, to znaczy głównie to, że próg mleczanowy mam prawie tam gdzie max (treningi progowe w strefie śmierci welcome to) i że za bardzo się nie zakwaszam (a jak już się zakwaszę, to sekunda i już jest spoko). Oprócz oczywistych zalet ma to równie oczywiste wady, między innymi to, że po takim teście czuję się jak ostatni lamus, bo wartości stężenia mleczanu osiągam takie, jak porządni ludzie osiągają po zakończeniu rozgrzewki. Mówiąc dosadniej, prawdopodobnie z kwadrans po takim teście byłabym w stanie zrobić go jeszcze raz, a potem jeszcze raz… Tak czy inaczej, tym razem postanowiliśmy zrobić badanie w pełnym treningu, na “normalnym” zmęczeniu, żeby wyznaczyć zakresy do tych właśnie “normalnych” dalszych treningów. Nie dostałam jeszcze pliku ze szczegółowymi wynikami, ale byłam ogólnie trochę zawiedziona, że postawiło mnie przy tej intensywności, przy której miałam nadzieję jeszcze chwilę pokręcić. Protokół badania co prawda nie sprzyjał osiąganiu bardzo wysokich wartości mocy (zwiększanie obciążenia o 25W co 3 minuty, bez przerw), ale i tak trochę smuteczek. Ciekawa jestem gdzie fizjolog wyliczy mi próg mleczanowy – Wojtek twierdzi, że tam gdzie było go widać go “na oko”, to jest wysoko (joł joł rap), ja uważam że… No dobra, ja nic nie muszę uważać, ja jestem od obracania korbą 😉
No to zaczynamy kolejny dobry tydzień dla sportowca… 😉