To nie mógł być dobry tydzień treningowy, ale i tak był znacznie lepszy niż można było przypuszczać. W niedzielę, po sobotnim upadku na rowerze w Suszu, wbrew początkowym nadziejom zdecydowanie nie udało mi się nic potrenować. Zdecydowanie. Obydwa moje kolana miały zupełnie inne plany na ten dzień. Szczerze mówiąc łatwiej byłoby mi wtedy wymienić miejsca na moim ciele, które mnie nie bolą, niż po kolei wymieniać te obolałe.
Jestem przyzwyczajona do tego, że po zawodach wszystko mnie boli, ale teraz doszła jeszcze potworna wściekłość, której zwykle nie ma dzień po wyścigach. Do samochodu wsiadałam minutę, jeszcze dłużej z niego wysiadałam. W domu wybierałam się po schodach na górę dopiero wtedy, gdy już było to niekwestionowalnie konieczne, to znaczy gdy lista rzeczy do wzięcia z sypialni na dół do salonu stawała się zbyt długa, aby dało się ją zignorować. Potem odkryłam, że łatwiej się schodzi tyłem, więc wyprawa straciła trochę na koszmarności. Udało mi się także opracować system zakładania butów, dzięki któremu nie traciłam na to pięciu minut – wystarczy oprzeć się głową o ścianę! Polecam. Ale ogólnie nie polecam.
No więc tak było w niedzielę. Usilnie staram się w takich sytuacjach “always look on the bright side of life”, więc postanowiłam, że nie przepróżnuję tego czasu, jak bardzo by się on nie wydłużył. Nie ma w moim terminarzu miejsca na nudę przez najbliższe dwadzieścia lat życia, więc oto przydarzył się moment, gdy można było wykorzystać trochę czasu na nadrabianie spraw, na które zwykle nie mam czasu.
NOOOO JAAAASNE.
Niestety po raz kolejny okazało się że to wcale tak nie działa. Jakkolwiek udaje mi się zawsze, co by się nie działo, wstać rano pełna energii życiowej i gotowości do działania, to jednak potem następuje wielki zgon. Takie są fakty – jeśli nie wyjdę biegać, jeździć, pływać, a najlepiej wszystko naraz lub po kolei – to nie ma życia. Nie ma siły. Motywacji. Niczego nie ma, tylko czarna dziura, rów mariański i dzień jest zbyt długi i zbyt płytki, żeby w ogóle za cokolwiek się złapać i doprowadzić to do pomyślnego końca. Więc jednak trochę przepróżnowałam.
Przetrzymałam niedzielę, przetrzymałam poniedziałek, ale potem to już YOLO. Pani doktor, u której byłam na kontroli, powiedziała że kolano jest bardzo ładnie zszyte, więc mogę wracać do biegania i roweru, choć z tym drugim by polecała jednak stacjona… Nieważne. Mogę wracać do biegania i roweru, to wróciłam. Zaczęłam nieśmiało od roweru przełajowego. Okej, łapię ten oksymoron, ale szosówka w serwisie, a żadna diabelska siła nie zmusi mnie do wsiadania na trenażer latem przy pięknej pogodzie. Poharatałam trochę po drogach i bezdrożach, kamieniach, korzeniach i ani razu nie złapałam poziomu, więc uznałam, że to jak trenażer. W środę był już całkiem dobry dzień – było małe próbne bieganie (wolno, ale w porządku), była przełajka i siłka. I do końca tygodnia już niemal codziennie to samo – rano krótkie bieganie od 6 do 10 km po lesie ze Smokiem, po południu śmiganie na przełajówce.
Oj, jak ja lubię ten rower. Jazda na przełajówce to jest trochę takie skanowanie twardego dysku antywirusem. Na szosie, gdzie jedzie się po długiej prostej, można totalnie się zatracić w swoich rozkminach. Ile ja opowieści napisałam na pętli habdzińskiej, to tylko ja sama wiem. Na przełajówce w lesie trzeba jednak cały czas koncentrować się na tym, co się dzieje pod kołami, więc nie ma czasu na wpadanie w jakieś głębokie filozoficzne autodyskusje, ale okoliczności przyrody i poczucie wolności są nie do porównania z niczym innym. W lesie nie ma znaczenia pora dnia, nie ma tam godzin szczytu i korków, wiatr nie zwiewa z drogi, ulewa nie psuje szyków. Można jechać krajoznawczo albo pełnym ogniem z duszą na ramieniu. Ten rower potrafi dać wszystko, co jest najfajniejsze w jeździe na rowerze.
Jak tylko przestanę się wypieprzać na samą myśl o wjechaniu w głęboki piasek to nawet sobie wystartuję w cyclocrossie jesienią.
Jeszcze dwa dni muszę wytrzymać bez pływania. Tłumaczę sobie, że to jeden z dwóch momentów, kiedy naprawdę mogę przez chwilę nie pływać i nie robić z tego tragedii. Cóż, co prawda trochę się boję, że kompletnie zapomnę jak się pływa, ale sama jestem ciekawa, co wyniknie z tego eksperymentu.
Mam nadzieję że z końcem tego tygodnia zakończę także tydzień ruchowej rekreacji jak na roztrenowaniu i wrócę do porządnego męczenia płuc i nóg. Nie nastrajajcie odbiorników 😉