Chodź ze mną w magiczne miejsce

Nie jestem teraz w najbardziej referencyjnym momencie sezonu sportowego do tego, aby formułować jakiekolwiek wiążące wyznania. Moje zatoki wciąż mnie nienawidzą i niewiele im trzeba, żeby rozłożyć mnie na łopatki. Po raz drugi albo trzeci w tym roku muszę przerwać ciąg treningów, bo czuję się jak zwłoki.

Pozostaje mi wierzyć, że kiedyś wreszcie spotkam laryngologa, który nie powie mi, że skoro w tomografii zatok nic złego nie wyszło, a testy alergiczne wychodzą ujemne, to nic mi nie jest. Bo ewidentnie jest. Ale skoro już na swojej życiowo-sportowej drodze spotkałam fizjoterapeutę, który rozwiązał nierozwiązywalny problem, to ufam, że i z tym sobie (kiedyś) poradzę.

Wciąż nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał ten sezon startów. Rzeczywistość stanęła na głowie, zaklaskała uszami, trzasnęła drzwiami obrotowymi. A w każdym razie właśnie tak mniej więcej to odbieram, tak jakby niemożliwe stawało się rzeczywistością. Myślę, że rozdział sportowy jeszcze długo nie zamknie się w moim życiu, ale z pewnością będzie zupełnie inny niż przewidywałam. Zawsze na tej drodze sportowej – i dzięki Bogu, życiowej tak samo – robiłam to, w co wierzyłam. I teraz jest dokładnie tak samo, mimo że weszłam w zupełnie inny rozdział. I wierzę równie mocno, choć już w co innego. Tylko czy to ma aż tak wielkie znaczenie?

Nie wiem jak Tomek to robi. Odkąd trenuję pod jego opieką, nie miałam ani jednej epickiej bomby. Uświadomiłam sobie to dopiero w poniedziałek, gdy… nadeszła, jak mi się zdawało, epicka bomba. Zamiast wyjść na drugi trening, walnęłam się do wyra, spałam godzinę i ledwo potem wstałam. Moje samopoczucie świadczyło o tym, że oto mój leniwy mózg mocno mnie trolluje i pewnie po prostu nie chce mu się mocno biegać. Tyle razy to przeżywałam i tak często okazywało się, że po wyjściu na trening wszystko mijało, a ja realizowałam bardzo dobre zadanie. Jednak nadejście tak znamiennego dylematu “iść czy nie iść” tak bardzo mnie zaskoczyło – nie było tego tak długi czas! – że postanowiłam tym razem staranniej przyjrzeć się temu samopoczuciu. Zamiast czym prędzej zakładać buty biegowe i wylatywać z domu, kierując się dewizą króla Juliana: “a teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”,  wróciłam pod kołdrę. I całe szczęście, bo oto choruję sobie już trzeci dzień.

Ani jednego epickiego treningu, nad którym trzęsłabym się na dwa dni przed. Nie ma zrywania się po czwartej i odbijania się od ściany do ściany w towarzystwie grupy o niemal dwie dekady młodszej. Nie ma ciśnienia, że cokolwiek muszę, bo inaczej Ziemia zacznie kręcić się w przeciwnym kierunku. Może się wydawać, że takie przekraczanie własnych granic i ciągłe wygrywanie ze swoją strefą komfortu jest budujące, satysfakcjonujące, atrakcyjne. Bo jest! Ale jest też wybitnie eksploatujące i niestety niezbyt zdrowe, zarówno dla umysłu, jak i dla ciała. Zdążyłam zgubić równowagę między sportem a realnym światem. Z własnej głupoty – i będę to podkreślać zawsze wyraźnie, bo nie ma tu żadnej innej winy – rozmontowałam sobie zdrowie i otarłam się o bardzo, bardzo, bardzo niefajne stany. Sport daje ogromnie dużo, ale potrafi też ogromnie dużo zabrać. Czasem wszystko inne prócz tego sportu właśnie. Pytanie, czy to jest tego warte. Nie chciałabym wracać tam, gdzie myślałam, że jestem tym co robię i to moja największa (jedyna) wartość. A jednocześnie chciałabym mieć jeszcze tak satysfakcjonujące starty, jakie miewałam w ostatnich latach. I jeszcze więcej, więcej, więcej…

Tylko ja wiem, jak cudownie czułam się przez większość trasy swojej debiutanckiej połówki w Bydgoszczy czy tydzień wcześniej w Stężycy. Z tej perspektywy warto było wejść w ten deal. Te wszystkie wątpliwości, łzy wylane na trenażerze, słanianie się na nogach przed południem po mocnym treningu na basenie. Niczego nie żałuję. Nie mam żalu, że coś mnie mogło w międzyczasie ominąć. Ale teraz stoję na pewnego rodzaju rozdrożu. Na pewien czas niemalże zdeinstalowałam się z normalnej rzeczywistości. Funkcjonowałam jak w matrixie. I dopóki wszystko szło tak jak powinno, działało na zasadzie samonapędzającej się machiny. Tylko że zawsze w pewnym momencie coś przestawało działać.

Z zaskoczeniem odkryłam, że chodząc na basen trzy razy w tygodniu, najczęściej z myślą, że to super, że idę na basen, bo już się stęskniłam za pływaniem, pływam praktycznie tak samo jak wtedy, gdy trzaskałam trzy razy większy kilometraż. Przez niemal dwa lata, pływanie było centrum mojego życia, pobudka o 4:20 absolutną oczywistością, a zrobienie 6 kilometrów na jednym treningu codziennością. Wspominam ten czas naprawdę dobrze. Nie żałuję ani jednego wykonanego zadania. A jednocześnie cieszę się, że ten etap jest już za mną. Myślę, że w dużej mierze zbieram teraz owoce tego, co robiłam wtedy. Ale nie tylko. Tomek pokazał mi zupełnie inną rzeczywistość. To wciąż jest pływanie, jazda na rowerze i bieganie, a ja mam wrażenie, że robię coś zupełnie nowego. To dla mnie błogosławieństwo, że było mi dane to odkryć. Jestem spokojna. I chyba wreszcie dorosłam. Nie chcę już ze sobą ciągle walczyć, oszukiwać się i próbować na sobie tysiąca i jednej sztuczki na to, żeby było mniej ciężko niż jest. Może jestem po prostu za miękka, że tak się tym wszystkim przejmuję. Tak czy inaczej, potrzebuję choćby delikatnego wyluzowania, bo nie pociągnęłabym już długo z takim samociśnieniowaniem się. Od pewnego czasu życie nie jest tylko dodatkiem do sportu; to sport jest dodatkiem do życia. Trenuję – z niemalże dziecięcą radością, chęcią i zaangażowaniem – ale także żyję. Odkrywam. Doświadczam. I spełniam się na różnych polach. Jest mi z tym zajebiście dobrze. Mam wśród siebie ludzi, którzy są moim najcenniejszym zasobem.

Nie o wszystkim chcę tutaj napisać tak wprost. Na niektóre rzeczy jeszcze nie czas, o innych mi wręcz nie wypada. Ale jestem niebywale wdzięczna. Ludziom, którzy przetrwali gdzieś blisko mnie, mimo że sama na długi czas odstawiałam ich na boczne tory. Tym, którzy pojawili się w moim życiu tylko na chwilę, żeby pokazać mi coś, czego wcześniej nie widziałam. Tym, którzy byli. Tym, którzy są. Czuję, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Choć niektóre etapy w moim życiu zakończyły się, zapewne bezpowrotnie, wiem że były dobre. Nie wierzę w przeznaczenie i efekt motyla. Uważam że to my sami kształtujemy swoją rzeczywistość. Mój świat układa się jak dobry scenariusz. Wykorzystuję swoje doświadczenie w pozytywny sposób. Dużo dostaję i – mam nadzieję – daję równie dużo. Myślałam, że to co miałam przeżyć, to już przeżyłam, doświadczyłam. Okazało się, że rzeczywistość ma więcej barw i warstw, niż kiedykolwiek śmiałam sądzić. Słyszałam o tym, ale uznałam za pewnik, że to zawsze będzie dla mnie niedostępne. Aż tu nagle. To wszystko co przeżywam, chcę wykorzystać wyłącznie w dobrych celach.

Nigdy nie byłam życiowo spokojniejsza niż jestem teraz i prawdopodobnie nigdy nie podchodziłam zdrowiej do tego sportu. Trochę się obawiam, że kiedy w końcu zwerbalizuję swoje obecne przekonania, zabrzmię jak totalna heretyczka, ale prędzej czy później na pewno to zrobię. Podchodzę do swojego treningu jak zaciekawiony obserwator. Staram się, żeby wszystko wyszło mi jak spod linijki, co do minuty i sekundy, i cieszę się jak dzieciak, kiedy to się uda. Jeśli coś mi nie wyjdzie, bo i tak się zdarza, przechodzę z tym do porządku dziennego. Jestem przekonana, że przede mną dużo fajnych doświadczeń i osiągnięć, choć nie mam jeszcze pojęcia, co to będzie.