Może się wydawać, że człowiek wchodzi w dorosłość wtedy, gdy mija magiczną granicę 18. roku życia. Ewentualnie wtedy, kiedy “idzie na swoje” i operator kablówki zaczyna wysyłać rachunki na jego nazwisko. Niektórzy jednak, pomimo tego, że osiemnastkę świętowali dekadę temu (sic!), wciąż słyną z niebywałych fakapów. Wsiadanie do SMKi w przeciwnym kierunku to dopiero początek moich możliwości.
Być może niektórzy z Was pamiętają historię o mojej podróży z Warszawy do Gdańska, gdy na kwadrans przed odjazdem pociągu okazało się, że kupiłam sobie bilet na przedwczoraj, do kasy stoi kilkudziesięcioosobowa kolejka, a Orange akurat ma globalną awarię sieci. Tylko nieliczni z Was (jeszcze) znają moją opowieść o łapaniu wifi na 98 sposobów w 25-metrowym mieszkaniu, podczas gdy… No nie, to zasługuje na osobny wpis. Dzisiaj możecie pozastanawiać się, ile potencjalnych fakapów mogło mi się przydarzyć, gdy miałam do ogarnięcia samotny, tygodniowy wyjazd na Sycylię. Zorganizowanie psom opieki, zakup biletu na samolot Wrocław-Palermo i Palermo-Wrocław, na pociąg z Sopotu do Wrocławia i z powrotem, transfer z dworca na lotnisko i nocleg we Wrocławiu na drogę powrotną, bo samolot ląduje po 23-ciej… Czy to nie brzmi jak skarbnica potencjalnych errorów życia, które potem mają przerodzić się w fascynujące historie zbierające lajki na Facebooku? Oczywiście tak, zwłaszcza w moim przypadku. Żeby sprowokować jeszcze więcej nieprzewidzianych zdarzeń, na dzień po powrocie do Trójmiasta zaplanowałam przeprowadzkę Do It Yourself.
Mógł mi uciec samolot, mogłam wsiąść do pociągu byle jakiego, nie trafić do swojego hostelu we Wrocławiu, zgubić swój bagaż i mogło się zdarzyć jeszcze sto innych dziwnych rzeczy. Ale – niewiarygodne, a prawdziwe – najwyraźniej w wieku 28 lat wydoroślałam. Podróże odbyły się skutecznie i przyjemnie, a to, w jaki sposób zrealizowałam przeprowadzkę, moim nieskromnym zdaniem zasługuje na zaliczenie mi studiów podyplomowych z Zarządzania Projektami na ocenę bardzo dobrą.
Miałam sprytny plan, żeby spakować się grzecznie w przeddzień wyjazdu – nie tylko rzeczy na Sycylię, ale w ogóle wszystkie ubrania i graty z mieszkania, które 12 godzin po moim powrocie miały już jechać do nowego mieszkania. Plan obrócił się wniwecz. Po pierwsze dlatego, że zorientowałam się, że nie mam ani nadmiaru walizek, ani nawet złamanego kartonu. Po drugie dlatego, że wróciłam do domu około 21 i zanim zabrałam się za jakiekolwiek pakowanie, miałam do zrobienia jeszcze dziesiątki innych rzeczy. Walizkę domknęłam chwilę przed północą, czyli cztery godziny przed alarmem budzika. W razie gdyby ów miał mnie obudzić, ale nie przekonać, zostawiłam go kilka metrów od łóżka.
Psy zostawiłam pod najlepszą opieką pod słońcem. Miały radosne spacerki na żądanie, tony głasków i – uwaga – sałatki warzywno-owocowe co rano. Nie ściemniam. Ja zaś miałam spokojną głowę o to, że jest im dobrze i z całą pewnością nie tęsknią. Ten temat więc został załatwiony zanim zdążyłabym się o to zacząć martwić.
Następnego dnia – który nadszedł naprawdę szybko – spędziłam sześć godzin w pociągu. Między 5:30 a 10:30 napisałam trzy artykuły, a tym samym mogłam zakończyć sprawy służbowe na ten dzień. Pociąg dojechał szybko i sprawnie, pozostawiając mi kilka godzin na zwiedzanie Wrocławia. Ruszyłam więc… na basen, jak przystało na porządną triathlonistkę.
Nie był to byle jaki basen. Wizyta na pływalni we Wrocławiu przy ulicy Teatralnej to prawdziwe przeżycie estetyczne. Dla mnie było nawet bardziej estetyczne niż sportowe, bo moja czacha powiedziała, że 4h snu i 6h pracy w dusznym pociągu to przesada i postanowiła spróbować powstrzymać mnie przed jakimikolwiek działaniami. Przepłynęłam co było do przepłynięcia… i sporo więcej, bo basen miał 20 metrów, a ja problemy z liczeniem. Nic nowego.
Po wyjściu z pływalni czacha bolała mnie tak samo upiornie jak przed treningiem. Trochę to komplikowało sprawę, zwłaszcza w obliczu czekającej mnie podróży samolotem i kolejnymi godzinami spędzonymi w dusznych pomieszczeniach. Do tego zrobiło się naprawdę gorąco jak na połowę kwietnia – 19 stopni! – a ja, choć bluzę spod płaszcza jakimś cudem upchnęłam w walizce, to nie było szans, żeby zrobić to z samym płaszczem. Zazdrościłam ludziom na hulajnogach (ile tam tego!) i rowerach, śmigającym po mieście w krótkim rękawku.
Bez głupich pomysłów, które mogły skończyć się zgubieniem gdzieś w środku wielkiego miasta, ruszyłam prosto do centrum handlowego Renoma najeść się sałatką z Salad Story, chwycić w rękę kawę na drogę i obwieszona plecakiem, walizką i rzeczoną kawą udać się na autobus jadący na lotnisko. I tu kolejny raz życiowy error przeszedł bokiem. W autobusie dosiadła się do mnie cała grupa bejostwa, żłopiąca piwo i rozprawiająca nad dylematami, o których nie chciałabym słyszeć. Modliłam się, żeby zawartość puszek nie została wylana na mnie i to jedyne co mogłam zrobić, jako że zostałam dość dokładnie unieruchomiona na swoim siedzeniu. Na szczęście bejostwo nagle przeszło na temat omawiania memów, co przysporzyło nawet mnie wiele radości, choć bardzo starałam się zachować poker face.
Ból głowy przeszedł mi momentalnie, gdy po wyjściu z lotniska wsiadłam za kierownicę tesli. Jakże łatwo mnie przywrócić do zdrowia!
Po wspaniałym tygodniu spędzonym na Sycylii czas było spakować swoje manatki i ruszyć w drogę powrotną. Jednak w międzyczasie mój dobytek dostąpił około trzykrotnego rozmnożenia i większość rzeczy musiałam po prostu spakować do wielkiego kartonu i poprosić o nadanie kurierem do Trójmiasta. Zrobiłam to na dzień przed wyjazdem, zostawiając sobie do spakowania tylko kilka potrzebnych rzeczy. Jakoś tak się jednak stało, że ponownie wydarzyło się coś bardzo dziwnego… i na dwie godziny przed wyjściem na lotnisko gorzko pożałowałam, że nigdy nie byłam w harcerstwie. Oni umieją się pakować. Po długiej walce, mozolnej ekwilibrystyce i kilkukrotnym przekładaniu rzeczy z walizki do plecaka, udało się zamknąć jedno i drugie. Jednak mój plecak w żaden sposób – ani wymiarami, ani wagą – nie przypominał tego, co można zabrać ze sobą jako mały bagaż w Ryanairze. Czyli jednak życie na krawędzi.
Przyznaję szczerze, że nigdy nie miałam takiego nadbagażu jak wtedy. Zarzuciłam plecak na plecy, mój kręgosłup gorzko zapłakał, a ja zaczęłam poważnie stresować się tą sprawą. Pierwszy raz ustawiłam się w kolejce do samolotu, z czego zawsze sobie heheszkowałam – stwierdziłam że znalezienie się w pierwszej 50-tce pasażerów podczas kontroli biletowej zwiększa moje szanse na to, że w razie czego zdołam się przepakować (tj. założyć na siebie wszystkie ubrania jakie mam). Mój gigantyczny plecak przemknął jednak niezauważony, więc stresik opadł i jedyne z czym musiałam żyć to świadomość, że jeśli spadniemy, to przez mój przemycony nadbagaż.
Lot minął prawie doskonale, a byłoby doskonale i bez uwag, gdyby sympatyczna Polka, która dostała miejsce obok mnie, nie zamieniła się uprzejmie z Włoszką, co dało razem dwie Włoszki-koleżanki siedzące przy mnie. O stary. W ciągu dwugodzinnego lotu trajkotały przez 1h58 minut, nieprzerwanie i nie cicho. Po wylądowaniu zaliczyłam swój kolejny “pierwszy raz z którego heheszkowałam”, czyli zerwanie się z siedzenia, aby jak najszybciej wydostać się z samolotu i dolecieć na autobus. Niespełna siedem minut później siedziałam już w autobusie, który zawiózł mnie pod sam hostel.
Moon Hostel we Wrocławiu miał świetne opinie na Bookingu, doskonałą lokalizację i niezłą cenę. Długo się więc nie zastanawiałam. Mina mi trochę zrzedła, kiedy musiałam przedrzeć się przez jakieś ciemne zakamarki, żeby dotrzeć do wskazanej lokalizacji. Miła pani z recepcji zaprowadziła mnie do mojego pokoju, stojąc przed drzwiami wręczyła mi klucz i szybko uciekła.
Dobrze że nie mam klaustrofobii, bo w przeciwnym razie byłoby ciężko. Pokoik – choć teoretycznie dwuosobowy, o czym świadczyło piętrowe łóżko – był tak mały, że gdybym leżąc w łóżku przesunęła się do wewnętrznej krawędzi, mogłabym oprzeć dłoń wyciągniętej ręki o przeciwległą ścianę. Nie odważyłabym się jednak na ten manewr, bo przy każdym gwałtownym ruchu cała konstrukcja łóżka niebezpiecznie się kiwała. Z drugiej strony nie było się przecież czego obawiać, bo nawet gdyby łoże runęło, to zatrzymałoby się na rzeczonej ścianie. Tak, wpakowałam się na górną, ekhm, grzędę, żeby pozbyć się choć odrobiny poczucia bycia zamkniętej w szufladzie. Na dolnym piętrze łóżka zrobiłam sobie biurkoszafę i cieszyłam się, że przyjechałam tu sama. No, żartuję, jednak się nie cieszyłam. Otóż na trzecim piętrze budynku do hostelu należało tylko to jedno pomieszczenie; cała reszta zajmowana była przez biura. W nocy było tam cicho i ciemno, a od najbliższej cywilizacji dzieliło mnie siedem pięter. Do mojego pokoju wchodziło się najpierw przez szczelnie zamykane drzwi, za którymi znajdował się mały przedsionek i kolejne troje drzwi. Jedne prowadziły do mojego pokoiku, drugie do łazienki współdzielonej na dwa pokoje i trzecie, jak już się zapewne domyślacie, do rzeczonego drugiego pokoju, w którym też ktoś spał.
Okej, pewnie już łączycie fakty. Przyjechałam sobie przed północą do obcego miasta i dałam się zakwaterować w hostelu w ciemnej uliczce, na opustoszałym piętrze, gdzie od wyjścia choćby na główny korytarz dzielił mnie jeszcze przedsionek zamknięty szczelnymi drzwiami, do którego to przedsionka klucz miałam ja i jakiś obcy ktoś za ścianą.
Obiecałam sobie, że choćby mój pęcherz miał zwariować, nie wyjdę z pokoju przed świtem. Potem zaczęłam się zastanawiać, czy dam radę nie spać. Stwierdziłam że nie, bo chcę na siódmą rano iść na basen. Zasypiając, wizualizowałam sobie absolutnie wszystkie horrory i thrillery, które w życiu obejrzałam i próbowałam sobie przypomnieć, czy któryś z nich zaczynał się tak jak moja aktualna przygoda. No niestety, wyszło mi że owszem.
Obudziłam się rano, już nieco bardziej dziarskim krokiem przemknęłam do łazienki, po czym ruszyłam na basen. I już mi było całkiem wesoło. Cieplutki Wrocław powoli budził się do życia, a ja tym razem – bez koszmarnego bólu głowy – mogłam w pełni skorzystać z uroków pływalni w centrum miasta. Wróciłam do hostelu na śniadanie – plus dziesięć punktów za kompletnie spoko jedzonko zaserwowane tam, spakowałam trochę gratów, resztę zostawiłam w przechowalni bagażu – kolejne dziesięć punktów dla Moon Hostelu i już ani trochę nie byłam nim zażenowana – i ruszyłam na podbój miasta.
Miałam pięć godzin do odjazdu pociągu, piękną pogodę i parę punktów na mapie miasta do odhaczenia. Właściwie wszystkie udało mi się zobaczyć, choć z racji lekkiego pośpiechu wszystkie raczej oględnie. Niemniej byłam pozytywnie zaskoczona Wrocławiem i absolutnie zachwycona architekturą tego miasta.
Chwilę po 14 wsiadłam w pociąg i wróciłam do Trójmiasta. Tym razem pociąg postanowił zrobić psikusa i zamiast 6,5 godziny jechałam prawie 8. A potem, z pełną świadomością że powinnam pakować graty do przeprowadzki, poszłam na spacer na sopocką plażę. Życie jest naprawdę spoko.
Możliwość komentowania została wyłączona.