Ledwo zdążyłam zauważyć, że sezon startów się rozpoczął, a on już zdążył się skończyć. Wiem jedno: drugiego takiego na pewno nie będzie (może to dobrze?).
Choć zamierzam jeszcze wystartować za tydzień w wyścigu kolarskim Cyklo Kartuzy, to chyba dobry moment, żeby podsumować tegoroczny sezon startów. Trudno w to uwierzyć, gdy się aż tak bardzo nie ogarnęło, że “o, niedługo starty!”, ale w 2019 już w triathlonie nie wystartuję. Niemniej – cieszę się, że w ogóle mogłam wystartować.
Podsumowanie tegorocznego sezonu wyścigów muszę zacząć od tego, że ten sezon miał się dla mnie w ogóle nie rozpoczynać. Na wszelkie pytania dotyczące mojego życia i sportu przez długi czas mogłabym odpowiadać wyłącznie “nie wiem”. Dotyczyło to również tego, czy będę miała na czym trenować i startować, kto będzie układał mi plan treningowy oraz gdzie ja w ogóle będę mieszkać. Jeśli kiedykolwiek mogłam sądzić, że rywalizowanie w kategorii PRO na dystansie olimpijskim, gdzie 20 na 22 dziewczyn pływa zdecydowanie szybciej ode mnie jest trudne, to teraz już wiem, że myślałam tak tylko dlatego, że nie wiedziałam jeszcze, co mnie czeka później.
Dawno tak strasznie nie stresowałam się pierwszym startem w sezonie, jak przed tegoroczną Stężycą. W tygodniu przedstartowym czułam się odrobinę lepiej niż wcześniej, ale to i tak nie było specjalnie pocieszające, bo wcześniej czułam się wprost tragicznie. Zero siły, mocy i energii, waty w podziemiach, tempo biegu typu “lepiej nie mówić”. Szykując rower w strefie zmian rozpłakiwałam się chyba ze trzy razy. Tylko ja wiem dlaczego. Okej, tak naprawdę nie tylko ja. A więc szykowałam rower i zastanawiałam się, jak do cholery mam startować taka rozklejona i emocjonalnie rozciapciana.
Triathlon przeżyłam, swimrun przeżyłam, zmartwychwstałam i kolejny tydzień był jednym z najlepszych sportowo tygodni w tym roku. Well, well, well.
W tym sezonie dokonałam szeregu bardzo ważnych odkryć.
Po pierwsze takiego, że jestem w stanie zrobić o wiele więcej niż przypuszczałam. Tym razem nie chodzi mi jednak o kwestie stricte sportowe, ale o życiowe i logistyczne. Dużo się u mnie zadziało takiego, czego sobie nie wyobrażałam. I “zadziało się” to bardzo nieadekwatne określenie, bo wszystko wynikało z moich świadomych decyzji. Jestem jedyną osobą, od której zależy to co robię, to co wybieram i to, na co się decyduję i choć czasem (czyt. często) czuję się w tym osamotniona, przerażona, niepewna i zagubiona, to każdy kolejny krok utwierdza mnie w przekonaniu, że poradzę sobie ze wszystkim. Jeszcze w zeszłym roku nie byłabym w stanie sobie wyobrazić nawet tego, że jadę sama na zawody triathlonowe. Okazało się, że się da: jestem w stanie ogarnąć sobie to wszystko od początku do końca, a jeśli trzeba, to i wskoczyć z rowerem i nadzwyczajną liczbą bagażu w pociąg.
Najpiękniejszym startem w tym sezonie był dla mnie wyścig w Bydgoszczy. Uważam, że tam stała się prawdziwa magia. Nie wiem, czy przed którymkolwiek wyścigiem byłam tak dobrze nastawiona, jak przed tym właśnie. Nie wiem jakim cudem popłynęłam tam tak dobrze, pojechałam tak mocno, a zarazem spokojnie i pobiegłam o tyle lepiej, niż wskazywałyby na to moje wszystkie (!) tegoroczne treningi. Po 3. km biegu płakałam ze szczęścia, na mecie rozkleiłam się całkowicie. To był dla mnie okrutnie ważny start i właśnie tam dobitnie uświadomiłam sobie, że jestem wielokrotnie silniejsza i ze wszech miar twardsza niż to, co o sobie wcześniej myślałam. Nawet trudno mi opisać te wszystkie emocje. Po prostu miałam ochotę sama się przytulić, poklepać po ramieniu, przybić sobie pionę i wszystko to, co się robi, żeby pogratulować przyjacielowi. Tak bardzo tego potrzebowałam.
Po drugie – dowiedziałam się, że nie muszę aż tak przepotwornie poważnie podchodzić do sportu, żeby osiągać to, co osiągałam w zeszłych latach. Jestem zdumiona tym, że w sezonie 2019 nie byłam słabszą triathlonistką niż w latach poprzednich. Wszystko mogłoby wskazywać, że będę – moja inwestycja w sport w tym sezonie była niewspółmiernie niska w stosunku do wcześniejszych lat. Mam na myśli zarówno czas, finanse jak i ogólny procentowy udział sportu w życiu. Nie zliczę, ile razy wychodziłam na trening po pięciu godzinach snu. Albo nie wychodziłam w ogóle, bo tak kiepsko się czułam. Porównanie inwestycji w suplementy, fizjoterapeutę, masaże oraz czas poświęcony na rolowanie, trening uzupełniający czy rozciąganie to jakieś 30 do 1. Naprawdę. Niestety.
To dla mnie mimo wszystko bardzo budujące odkrycie, bo dopiero teraz widzę, jakie faktycznie mam rezerwy. W ilu aspektach mogę się bardziej zaangażować, żeby uzyskać poprawę wyników.
Największym zaskoczeniem jest dla mnie pływanie. Po półtora roku pływania po 30 km tygodniowo z pływakami, nagle zaczęłam pływać tylko sama, tylko kraulem i tylko trzy razy w tygodniu. Efekt – nigdy nie byłam tak szybka na zawodach. Oczywiście, to nie jest magia wynikająca z zejścia z kilometrażu albo zaprzestania pływania stylem zmiennym; to jest suma tych wszystkich klocków, które sobie układałam przez te wszystkie lata. Jestem jednak zaskoczona, że poukładały się tak bardzo dobrze.
Obecnie mogę powiedzieć, że sport nie jest dla mnie na bezkompromisowo pierwszym miejscu. Jest dla mnie arcyważny, za nic w świecie nie chciałabym z niego rezygnować, ale nie jest na piedestale. Gdyby ktoś teraz przyszedł do mnie i powiedział: hej, rzuć wszystko czym się zajmujesz i tylko trenuj, to najprawdopodobniej powiedziałabym, że nie, dziękuję. To są bardzo trudne wybory. Kiedyś marzyłam tylko o tym, żeby ktoś taki się pojawił i dokładnie coś takiego powiedział. Teraz widzę, ile na świecie jest cudownych rzeczy do zrobienia, doświadczenia i przeżycia i jak bardzo spełniam się także w innych aspektach życia. Na ten moment nie weszłabym w to, co nie znaczy, że nie mam dużych ambicji sportowych. Mam niewiele mniejsze niż wcześniej, ale głęboko wierzę w to, że luźniejsza głowa pomoże mi w osiągnięciu celu.
Przykład – od miesiąca nie biegam, bo mam zapalenie rozcięgna ewoluujące w różne dziwne kierunki, takie jak zapalenie przyczepu mięśnia strzałkowego. Jeszcze niedawno rwałabym sobie włosy z głowy. Teraz… no, jest trochę inaczej. Po pierwsze dlatego, że wiem, ile mam czasu do kolejnych startów w triathlonie i wiem że zdążę – zdaję sobie sprawę z tego, że skoro ponad miesiąc biegałam z tym zapaleniem, to teraz być może będę musiała odpocząć dwa razy tyle. Trudno, wzięłam na siebie to ryzyko. Po drugie – niestety – dlatego, że ostatnio częściej jest mi w życiu niewesoło w porywach do bardzo, bardzo, bardzo niewesoło i nie mam serca do tego, żeby porządnie się tym zająć (pękło mi ono na tysiąc kawałków, więc kto by się zajmował stopą). Po trzecie – również niestety – nie mam nawet czasu, żeby porządnie się w to zaangażować. Po czwarte – już mniej niestety – no skoro boli, to nie biegam, skoro teraz nie muszę. Ostatnio kwestie zdrowotne zrobiły mi taki wpi… ekhm, kombos, że naprawdę i całkiem szczerze cieszę się z tego, że mogę jeździć na rowerze i pływać, a nie leżeć plackiem i umierać.
Punkt trzeci. Tomek Spaleniak jest pierwszym moim trenerem ever, z którym nie dyskutuję i się nie kłócę. Wszyscy poprzedni mieli ze mną przejebane, a zdanie Tomka z jakiegoś powodu w ogóle nie podlega dla mnie dyskusji. Żeby było śmieszniej, to właśnie z Tomkiem nawiązałam kiedyś otwartą wymianę zdań na tematy metodyki treningowej – Marcin Hinz nazwał to “shejtowaniem tri-szkoły” – kliknij tutaj – i to Tomek prowadzi zawodników metodologią Trisutto, z którą kiedyś tak chętnie bym się kłóciła. “Niestety”, okazało się, że to na mnie działa! 😉 Okazało się, że Tomek ma w sobie jakiś taki zestaw cech, który absolutnie hamuje moje zapędy rebelianta, kłótnicy, buntownika, podważacza wszystkiego oraz i-tak-zrobię-po-swojemu. GREAT.
Po czwarte – nie wiedziałam, że mam wokół siebie tyle fantastycznych ludzi. Strasznie nie lubię takiego publicznego dziękowania, więc i teraz się przed tym powstrzymam. Kto ma wiedzieć, ten wie, że uratował mi dupę. Jestem szalenie zdziwiona i wzruszona tym, że naprawdę stoi za mną legion dobrych ludzi. To niesamowicie budujące. Czuję wobec nich ogromną wdzięczność i mam nadzieję że będę mogła kiedyś zwrócić im to dobro lub puścić je gdzieś dalej.
Okej, ale jedno publiczne dziękowanie się tu jednak należy. Tomek, jestem Ci ZAJEBIŚCIE WDZIĘCZNA. Łatwo jest wyciągnąć rękę do zawodnika, kiedy ten jest na fali wznoszącej, wszystko mu się układa i przed nim widnieje świetlana przyszłość. Ty wyciągnąłeś do mnie dłoń – o przepraszam, wyciągałeś mnie za uszy – kiedy byłam w absolutnie najfatalniejszym momencie sportowo i jednym z fatalniejszych momentów życiowo, od miesiąca nie trenowałam wcale i wmawiałam sobie, że pogodziłam się z tym, że “w tym sezonie nigdzie nie wystartuję”. Nie wiem jakim cudem to zrobiłeś, że z tych porozrzucanych puzzli ułożyło się to, co byłam w stanie osiągać w tym roku. Bo to nawet nie było tak, że ktoś wdepnął te puzzle i one się trochę rozjechały. Nic z tych rzeczy. One powpadały pod kanapę, pospadały z balkonu w krzaki, a parę z nich zeżarł pies. Że Ty się tego w ogóle podjąłeś – szacun. Dziękuję.
Okazało się, że zależy mi na tym sporcie o wiele bardziej, niż próbowałam to sobie wmówić na początku roku. Podobno pasja nie definiuje człowieka, jednak czuję dobitnie, że “te wszystkie triathlony” to treść mojego życia, a często jego najjaśniejszy punkt. Tegoroczne starty pozwoliły mi oderwać się od rzeczywistości, ładować akumulatory i dawały przeogromną satysfakcję. To był bardzo w porządku sezon, jeśli patrzeć na wyniki bezwzględnie. Kiedy jednak spoglądam na ten rok z szerszej perspektywy, te starty były bardzo, bardzo dobre. I jestem przekonana, że kolejny rok będzie jeszcze lepszy.