…Wieżyca, Wieżyca… i jeszcze tak siedem razy.
Ale po kolei, po kolei. Zacznijmy od treningów, skoro już ruszyłam tę kwestię. Dziś był konkretny i udany treningowo dzień.
Rano- 12 km rozbiegania po lasach. Najdłuższe moje wybieganie od długiego czasu, a więc jestem zadowolona. Głupie kolano (a raczej jego okolice) odrobinę się odzywało na zbiegach i nierównościach, ale zdecydowanie się ogarnia i nie jest z nim źle. Cieszy mnie również to, że na płaskim terenie (nie jest tego zbyt wiele) przy niskim tętnie trzymałam przyzwoite tempo. Patrząc dalej w przeszłość to nic specjalnego, jednak jeszcze parę miesięcy temu to byłby wyczyn (tak jak i dystans 12 km). A więc jest OK.
Po bieganiu uczciwa porcja planków i rozciągania.
Po południu mieliśmy zahaczyć o basen, ale nie zdążyliśmy, więc na następny trening wybraliśmy się po 17. XTC 29er na dach auta i do Wieżycy. Plan: wjeżdżam na najwyższy szczyt Kaszub, zjeżdżam, zawracam- i tak 12 razy.
Pierwszy wjazd miał być rozgrzewkowy i nie miałam przekraczać na nim 150 uderzeń/min, ale szybko się okazało, że tak się nie da. Jechałam dość delikatnie, a i tak dobiłam do 172 ud/min. Obejrzałam trasę- zacna serpentyna, nienajgorsza technicznie (choć z kilkoma pułapkami) i co ważne- zupełnie pusta. Kilometr pod górę, tyle samo w dół. Najgorsza była końcówka- najbardziej stroma, a do tego pokryta mokrym piaskiem, który w pewnym momencie chciał zatrzymywać rower.
Do czwartego wjazdu czułam, że coś nowego dzieje się w moim życiu. Około szóstego już byłam z podjazdem na ‘ty’ i jechałam, jakbym robiła to od urodzenia (lecz moje życie nie było takie proste) i miała to robić już zawsze. Podczas dziewiątego wjazdu poczułam, że jadę pod górę- pojawiło się pierwsze zmęczenie i znużenie, zobaczyłam że chwilami jadę lekkim zygzakiem, szybciej redukuję bieg i gorzej przyjmuję moment, w którym zaczyna się mocna praca. Podjazd pod górę zajmował mi około siedmiu minut, w tym ostatnie 2,5 było na największej stromiznie.
Mała przykrość spotkała mnie po dziesiątym zjeździe. Nie wiedzieć czemu byłam pewna, że mam wjeżdżać na Wieżycę 11 razy. Zawracając upewniłam się u Wojtka, czy to ostatni podjazd, a on uświadomił mnie, że mam do zrobienia jeszcze dwa. Na jedenastym wjeździe, który był ‘ponownie przedostatni’ moja głowa zdecydowanie najmniej ze mną współpracowała (najwyraźniej poczuła się oszukana) i ten rzeczywiście był najwolniejszy. Na szczęście wszystkie dwanaście wjazdów zrobiłam w równym tempie, osiągając na szczycie około 90% tętna maksymalnego.
Podsumowanie treningu na Garmin Connect.
Odczuwalnie: dobrze było! Lubię tego rodzaju treningi, które jeszcze nie są ciśnięciem w trupa, ale już trzeba się naprawdę porządnie skupić. Potrzebuję czasem powalczyć na treningu z myślami, a konkretniej: powalczyć o niemyślenie, bo to mój duży problem (to też temat na oddzielny wpis). Podczas jednego z wjazdów uświadomiłam sobie, że 7+3 minuty daje razem 10 minut, pomnożone przez 12 daje dwie godziny ciągłego mocnego wysiłku. Rzeczywiście trening trwał równiutko 2 godziny. Jadąc, zupełnie nie dopuszczałam do siebie tej myśli, wydawało mi się to nierealne, bo pętle leciały naprawdę szybko, a ja byłam skupiona na konkretnej robocie. To lubię.
Teraz mniej treningowo. Psy kundle burki. Rano bordery zaliczyły trening slalomu i jednej hopki. Wnioski podobne do tych przedwczorajszych: Rastuch mało myśli, ale jest wyjątkowo słodka. Udaje nam się zrobić trochę progresu w kwestii wchodzenia w slalom z kąta od prawej strony. Niestety przy okazji wychodzą inne problemy, na przykład to, że jeśli tyczki za wejściem nie są tak samo rozsunięte jak samo wejście, to Rasta od razu z niego wychodzi. No ale nic- bawimy się i jest wesoło. Smoczek jest najlepszy na świecie i z nim wszystko jest proste. Jeśli chodzi o slalom- z treningu na trening robi duże postępy. Wygina się już między tyczkami i jest coraz pewniejszy w tym co robi. Dodajemy delikatne kąty i jest OK, choć czasem zapomina pomyśleć.
Rzeźbię też na jednej hopce. Używam trochę własnej inwencji i intuicji oraz znajomości własnego psa- zobaczymy co z tego będzie. Może jutro coś wreszcie nagram.
Niestety pojechała sobie od nas dziś Kamowa! Smok płacze. My też postulujemy, żeby już wracała, choć zarówno ona jak i ja mamy trochę roboty i wiemy, że jeśli byśmy siedziały tutaj razem, to nic by z tego nie wyszło. Martwi mnie jedynie to, że jakbym świetnie nie wyrobiła się ze zleceniem, to magisterki w te wakacje nie ruszę (chyba że jakimś cudem we wrześniu). Mam najlepszego promotora na świecie i jest mi z tego powodu bardzo głupio, ale nie ma po prostu takiej opcji, żeby udało mi się jeszcze ogarniać pracę dyplomową. Cóż, będę tyrać od września lub października, choć nawet ta pespektywa wydaje mi się przerażająca. Gdyby piąty rok polegał tylko na pisaniu pracy, to wszystko byłoby w porządku, bo zagadnienia, jakie będę poruszać w w/w, naprawdę mnie interesują i fascynują. Niestety znacznie mniej interesują mnie przedmioty i egzaminy, jakie w ostatniej chwili wrzucono nam do planu zajęć. Bardzo mało obiecująca jest ta perspektywa, ale szkoda rzucać studia na piątym roku, czyż nie…?
Byle do przodu.