Kolejne prawie dwa miesiące. Cały czas miałabym Wam o czym pisać, wściekle bym miała, a mimo to nie piszę. Moja rzeczywistość zasunęła podwójne salto, nigdy wszystko nie zmieniało się tak szybko.
Zawsze był to blog głównie o sporcie, bo i ja postrzegam się – a może postrzegałam? – głównie przez pryzmat tego, co zajmuje mi tak wiele czasu i umysłu. W tym roku priorytety nieco mi się poprzestawiały, trochę z konieczności, trochę z wyboru. Nie wiem, jak wiele będę teraz startować i co z tego wszystkiego będzie. Szczerze – nie myślę o tym za wiele, po prostu daję rzeczom płynąć i zobaczę co będzie. Sport znowu – tak jak było na samym początku – stał się dla mnie czymś bardzo prywatnym, czymś co chwytam każdego dnia i układam sobie jak klocki. Cieszę się nim, bo jest moją ostoją i – niezmiennie – moim centrum rzeczywistości.
Nigdy nie miałam w sobie takiego sportowego spokoju i rozsądku. Z jednej strony mam ochotę zrobić jeszcze wiele szalonych sportowych rzeczy, z drugiej – w codziennej pracy treningowej jestem absolutnie, świadomie i dobrowolnie spacyfikowana. Nie wiem czy po prostu wreszcie dojrzałam, czy to siła rozsądku i spokoju Tomka Spaleniaka, pod którego okiem trenuję już drugi miesiąc. Mogłabym napisać na ten temat epopeję. Ja, największy treningowy rebeliant świata, czerpię satysfakcję z wykonywania planu jak pod linijkę, co do wata i metra. Nigdy jeszcze nie byłam tak zadowolona z faktu, że tak po prostu mogę to wciąż robić. To niby cały czas ten sam triathlon, cały czas polega na pływaniu, rowerze i bieganiu, a jest jakby czymś zupełnie innym niż kiedyś.
Życie i ludzie mnie zaskakują. Łatwo jest zwrócić się w stronę zawodnika, gdy ten jest na fali, ma formę, wyniki, dalekosiężne plany i warunki do dalszego rozwoju. W momencie gdy nie ma nic, jakiekolwiek wsparcie staje się ryzykiem, jeśli nawet nie finansowym, to wizerunkowym. Jestem wzruszona i zdumiona, że nieoczekiwanie pojawiły się wokół mnie osoby, które tak po prostu powiedziały: pomogę ci. Wiem że nie zrobiły tego dla poklasku ani dozgonnej wdzięczności, więc nie chcę się tu na ten temat rozpisywać, ale to dzięki nim mam jeszcze nadzieję, że w tym sporcie nie jestem całkowicie stracona. Cokolwiek będzie, będzie dobrze.
Wiem, że obecnie trenuję bardziej dla samodoskonalenia się niż po to, żeby osiągnąć coś sprecyzowanego w konkretnym momencie. Jednak obecnie mało mi to przeszkadza. Podjęłam decyzje i wzięłam na klatę ich konsekwencje. Na ten moment są one takie, że głupotą byłoby stawiać rozwój sportowy na pierwszym miejscu. Łączę sport z niebywale satysfakcjonującą pracą, perspektywicznymi studiami podyplomowymi i życiem, z którego już nigdy nie chcę rezygnować. Mam 28 lat i chcę doświadczyć świata, a nie tylko kafelków w basenie, choć nadal uwielbiam pływać i to się pewnie nie zmieni. Był taki moment, gdy to wstawanie o 4:20 na basen było centrum mojej rzeczywistości, ale ten etap jest już za mną. Niczego nie żałuję, nie chcę niczego żałować i przysięgam sobie uroczyście, że już zawsze będę żyć tak jak teraz, kierując się tą właśnie myślą.
Jestem zaskoczona życiem, mnogością jego odcieni, codziennymi zachwytami, całą paletą doświadczanych emocji, a przede wszystkim: ludźmi. Przede mną wiele nowych, wspaniałych etapów.