To będzie długa relacja, co nie jest oczywiście niespodzianką, choć mogło jej nie być w ogóle. Ale od początku. Zacznę od tego, że do samego końca próbowałam się wykręcić z tych zawodów. Aż mi wstyd, no ale tak było i co zrobię. Po feralnym Suszu przez dwa dni kompletnie nic nie trenowałam, a przez kolejnych siedem robiłam tylko bardzo lekkie, krótkie przebieżki i przejażdżki na przełajówce. Do wody nie wchodziłam aż do czwartku, co oznacza, że zaliczyłam najdłuższą przerwę w pływaniu jaką pamiętam, odkąd się uwzięłam na tę dyscyplinę. Do tego okazało się, że straty sprzętowe po mojej glebie są większe niż początkowo się wydawało. To wszystko sprawiło, że zahaczyłam trochę o rów mariański z filozofowaniem i zastanawianiem się nad sensem wszechświata, a wnioski płynące z tych rozkmin nie były pozytywne (jestem taka nieprzygotowana, świat jest taki zły). A co najgorsze, wypadłam z rytmu. Dopiero w środę zaczęłam wywlekać się na mocne treningi… i to dopiero było wyzwanie. Zdążyłam się już zabunkrować w swojej jaskini werteryzmu i myśl o wyjściu ze strefy komfortu na kilometr zaczęła być – poza tym że wyczekiwana i ekscytująca – trochę przerażająca. Na szczęście po pierwszym przepaleniu płuc i łydy wywaliło skalę na endorfinometrze i wszystko wróciło do normy. Oraz bardzo rozbolały mnie nogi.
W czwartek im nie pomogłam, bo (w końcu) mocniej pobiegałam. Tutaj mała dygresja. Nie rozumiem dlaczego gdy mam do zrobienia mocny trening, to zwykle przybiera on jakieś najbardziej epickie formy. Zbawienie przyszło przez krzyż i takie tam. Miało być takie okołoprogowe bieganko, były charki, smarki i słanianie się na nogach, i to już po trzecim z czterech zaplanowanych odcinków tempowych. Na początku czwartego nastąpił mały przełom, gdy Wojtek zasugerował mi, że robi się z tego za mocny trening i że mogę już na tym skończyć. Byłam już wówczas w krainie bólu i zgrzytania zębami, więc rozsądek nie miał prawa wygrać. Okazało się wtedy, że tak jak do tej pory na pytania zadawane mi przy tej intensywności byłam w stanie odpowiadać ‘tak’ lub ‘nie’, tak moja reakcja na tę sugestię była zdaniem potrójnie złożonym i to wypowiedzianym na jednym wydechu. Zaciągnęłam taki dług tlenowy, że spłacałam go przez kolejne trzy minuty i pewnie zrobiłam się zielona, a co gorsza Wojtek się na mnie obraził i do końca treningu musiałam dozipieć bez jego asysty.
No i zabiłam łydki totalnie całkowicie w stu procentach.
W czwartek i w piątek rano wreszcie także popływałam. Nie robiłam żadnych wielkich treningów, bo spodziewałam się, że po dwóch tygodniach nieobecności na basenie będę płynącym drewnem. O dziwo nic podobnego mnie nie spotkało, pływało mi się fantastycznie i wygląda na to, że nic przez tę przerwę nie straciłam. Jest to wprost nielogiczne, a na pewno bardzo zaskakujące, że w środku sezonu mogę sobie przebimbać dwa tygodnie i wracam jakby nic się nie stało. Ale płakać z tego powodu oczywiście nie zamierzam.
Ten przydługi wstęp zmierza ku podsumowaniu: trochę się wreszcie zmęczyłam, a do tego w tym tygodniu wyjątkowo się nie wysypiałam i to drugie niestety postanowiło się na mnie odegrać dzień przed startem, czyli wczoraj. Przez pół dnia funkcjonowałam w trybie zombie. Po południu, na dziesięć minut przed wyjściem z domu, dopadł mnie zmęcz hardkor – już nie taki, że “chętnie bym się zdrzemnęła”, tylko “albo się zaraz położę, albo samo mnie położy”. Poszłam obolała na masaż, wróciłam jeszcze bardziej obolała, uderzyłam w drzemkę o 17:40. Po chwili wstałam, bo stwierdziłam, że nie mogę zasnąć i że się tylko jeszcze bardziej zmęczyłam, a następnie spojrzałam na zegarek i z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest 19:00. Ups. Spakowałam się na zawody, wyszłam z psami i cały czas marzyłam tylko o tym, żeby znowu pójść spać, po czym… położyłam się spać i nie mogłam zasnąć do północy. I to niestety z tego najbardziej irytującego powodu, to znaczy z wszechogarniającego zmęczenia. Każdy sportowiec w mocnym treningu zna pewnie ten stan. Im dłużej leżysz, tym bardziej już chcesz, żeby ta głupia noc się skończyła i żeby było można już wstać i działać, a myśli latają po głowie jak małe iskierki, pojawiające się tylko na chwilę, nie wiadomo skąd i po co. Na domiar złego sąsiedzi robili imprezę na balkonie i miałam do wyboru: słuchać wrzasków lub ugotować się przy zamkniętym oknie. Najlepiej.
Spałam więc całe cztery godziny i od ostatecznego “nigdzie nie jadę” uratował mnie chyba tylko fakt, że gdy budzik zadzwonił o czwartej, Wojtek już się szykował do wyjazdu. Było to tak zdumiewające, bezprecedensowe wydarzenie, że od razu się rozbudziłam. Ogólnie rzecz biorąc Wojtek wstaje rano sto razy gorzej niż ja i to zwykle on w tych kwestiach sieje defetyzm. No więc zwlokłam się z wyra, zrobiłam mały rachunek sumienia (1. O dziwo nie czuję się jakbym nie spała przez tydzień. 2. Nie przeziębiłam się i nie rozchorowałam. 3. Moje łydki nie żyją) i postanowiłam zbierać się dalej.
Może to mimo wszystko nie był najlepszy dzień na najlepszy start, ale nie każdy musi przecież taki być. Stwierdziłam, że nie mam przecież nic do stracenia, a co by się nie działo i jak beznadziejnie by mi nie poszło, to i tak te konkretne zawody nie mają aż tak wielkiego znaczenia. To tylko another brick in the wall. Co by się nie stało, przywiozę z nich to, po co na nie jadę: naukę i doświadczenie.
Start był o 9:00, więc nawet nie miałam okazji dobrze się obudzić i zorientować się co się dzieje, a już trzeba było się rozgrzewać i ustawiać. I tutaj znowu mała dygresja: doświadczenie i obycie startowe to jest cudowna rzecz. Ile bym się nie zastanawiała i nie rozkminiała przed zawodami, czy jest sens jechać, co to będzie, bla bla bla, to na samych zawodach po prostu staję na starcie, robię swoje jak najlepiej umiem i absolutnie nic innego się w tym momencie nie liczy. Bardzo mi się podoba ta tendencja. Wracając do zawodów, dystans pływacki rozpoczynał się skokiem do wody, a że w rzece były bujne i oślizgłe haszcze, miałam porządną motywację do tego, żeby skoczyć na tyle poprawnie, by nie wpaść w nie głową i nie zostać w nich na zawsze. Udało się 🙂 Reszta dystansu to kompletny brak stresu – organizatorzy puszczali zawodników parami co osiem sekund – ZERO pralki!!! – i… w gruncie rzeczy nie tak wielki wysiłek, bo prąd był na tyle silny, że samo niosło. Na rowerze mały fakap, bo uciekły mi buty i zamiast jechać, męczyłam się z nimi dobre dwadzieścia sekund (Boże, jak dobrze, że Wojtek tego nie widział. Na pewno by to nagrał i by mnie potem tym nagraniem torturował, tak jak torturuje mnie każdym nagraniem ze strefy zmian, które z lubością wykonuje). Potem już z górki. Waty co prawda nie takie, jakie bym sobie wymarzyła w idealnym świecie, no ale co zrobię, skoro nic nie zrobię – widocznie na tyle mnie obecnie stać. Nigdy nie jeździłam mocniej, choćby w przeliczeniu watów na kilogram, ale niedosyt pozostaje.
Pominę milczeniem fakt, że w ferworze walki oraz dzięki uporczywej myśli “rób to co ci przed tobą”, wpakowałam się z rowerem do strefy zmian dla sztafet… która była w zupełnie innym miejscu niż moja. Mózgu, gdzie jesteś?
Swoją drogą jechałam dziś na ciekawej konfiguracji sprzętowej, więc nie mam bezpośredniego porównania do innych zawodów. Mikołaj z AIRBIKE uratował mi dupsko i starty, pożyczając mi rower na czas naprawy mojego. I to nie byle jaki rower – Trek Emonda SLR po drużynie ActiveJet. Jeżdżę obecnie na ramie niemal takiej samej jak moja, ale o klasę lepszej – lżejszej i sztywniejszej, a do tego mam elektryczne przerzutki. Wrażenie z pierwszej jazdy było takie, że ten rower rozpędza się szybciej niż mój i chętniej trzyma tę prędkość. Poza tym osprzęt jest cały mój, jednak w porównaniu do ostatnich startów jechałam dzisiaj na gorszym siodle (bo tamto umarło w Suszu), a z przodu miałam swoje zwykłe koło treningowe z całoroczną oponką “na każde warunki”. W każdym razie było zupełnie w porządku. Trasa była bardzo szybka i szeroka na tyle, że wyprzedzanie i bycie wyprzedzanym nie stanowiło wielkiego problemu. Tym bardziej zdziwił mnie kilkuosobowy pociąg, który minął mnie na trasie i niestety jechał tak prawdopodobnie do końca dystansu. Mnie to osobiście nie dotyka, bo rywalizuję w innej kategorii, ale spodziewam się, że bezpośrednim rywalom tych zawodników może być niewesoło, gdy widzą oszustów na trasie, a potem na podium.
Jeśli chodzi o bieganie, to chyba wreszcie przestaję się bać tego etapu triathlonu. Dzisiaj co prawda miałam w miarę luz, bo byłam ulokowana na w miarę bezpiecznej trzeciej pozycji, ale i tak bardzo zaskoczyło mnie moje samopoczucie na początku biegu. Było wyśmienite jak nigdy. Zwykle cały początek dystansu jest rzeźnią i dopiero potem się poprawia. Dziś na początku było świetnie, potem trochę umarło, a potem znowu się delikatnie odrodziło. Aż dziwne, bo nie biegałam za dużo ostatnio, a jak już biegałam, to wcale nie rewelacyjnie. Waga startowa zamiast się przybliżyć, to się oddaliła, co też było jednym z powodów wielkiego weltschmerzu, bo to jest droga przez mękę i niekończąca się historia, ale sama sobie to zrobiłam, więc trudno, muszę zjeść tę żabę.
No więc tak. Kombinowałam jak koń pod górkę, żeby ominąć ten start, a pojechanie tam było świetną decyzją, której absolutnie nie żałuję. Uczestniczenie w tak świetnie zorganizowanych zawodach jest ogromną przyjemnością. Z pewnością była to jedna z najlepiej zrobionych imprez, w jakich miałam okazję brać udział. Chłopaki zrobili naprawdę ogromną, świetną robotę. Liczę na to, że bydgoski triathlon na stałe wpiszę się w kalendarz moich imprez.
Uwielbiam to i cieszę się, że dałam się wyciągnąć za nogę z wyra i zaciągnąć na start. Nie ma na świecie lepszego uczucia niż zmęczenie po dobrej robocie.
Możliwość komentowania została wyłączona.