Jest takie magiczne słowo, które powoduje, że stres przed startem jest tylko stresem, a nie paniką i histerią przemieszanymi ze stanem przedzawałowym.
Brzmi ono
PRZYGOTOWANIE.
Ale też i praktyka, doświadczenie, spokój i systematyczność.
Jestem sobie w Suszu i startuję jutro w Mistrzostwach Polski w triathlonie na dystansie sprinterskim. Czy się boję? O, jak cholera. Nie jest to niby mój najważniejszy start, zresztą – co pisałam już wielokrotnie – z takim pływaniem nie ma większego sensu rozpatrywać startów w kategorii ważnych i najważniejszych, bo każdy jest ważny, ale żaden nie jest tym naj.
W zeszłym roku stanęłam na pomoście przed wystrzałem startera i zrobiło mi się niewesoło. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że zaraz sobie przypomnę, że zostawiłam włączone żelazko i muszę natychmiast wracać do domu. To były moje drugie zawody o randze mistrzostw Polski. Pierwsze, w Przechlewie, we wrześniu 2015 roku, były mocnym przeżyciem. Wyszłam z wody dwie i pół minuty za przedostatnią zawodniczką, na trasie rowerowej goniłam grupę jak wścieklizna, a kiedy już było naprawdę blisko, to potwornie się rozpadało, zrobiło się ślisko i tyle było z tej nierównej walki. Miałam wrażenie że kończę zawody jak już dawno wszyscy poszli do domu. Jedyne z czego byłam zadowolona to z tego, że zrobiłam ten pierwszy krok. W przeciwieństwie do reszty dziewczyn z kategorii PRO nie siedzę w sporcie od dziecka. Nie jest to dla mnie coś, co robię od lat; wszystkiego muszę się uczyć i wszystko po kolei nadrabiać. Powiedziałam A i wiedziałam, co to oznacza – zaczyna się nowy rozdział i na pewno się już z tego nie wycofam.
Najzabawniejsze jednak zaczęło się po tamtych zawodach, bo nie sądziłam, że tyle osób ma problem z tym, że ktoś, kto przyszedł do triathlonu znikąd i parę lat temu uczył się pływać zmiennym, zachciał sobie startować w kategorii z zawodowcami.
Wtedy, w tamtym konkretnym momencie akurat niespecjalnie się tym przejęłam. Mało kto wie, że kiedy startowałam w Przechlewie, byłam w absolutnie najgorszym momencie w życiu i moją jedyną, ostatnią radością było to, że mogę na chwilę oderwać się od rzeczywistości płynąc, jadąc i biegnąc.
No więc tak. Stanęłam na tym pomoście w Suszu i dość oczywiste było dla mnie, że dostanę wpiernicz jak stąd na Księżyc i z powrotem i że znowu będę musiała wysłuchiwać: że po co ona się tutaj pchała, po co jej to, skoro i tak nikogo nie dogoni. Albo że powinnam poczekać, aż znacznie poprawię się w pływaniu (o ile to nastąpi) i wtedy zmieniać kategorię, bo teraz to tylko robię wstyd. Nie posłuchałam samozwańczych menedżerów. Nie zawahałam się nigdy – ani przez moment – ale był taki okres, kiedy słyszałam to dosłownie codziennie, czasem po kilka razy. Mówi się, że jeśli jedna osoba powie ci, że jesteś koniem, to możesz to olać, ale jeśli powie ci tak dziesięć osób, to lepiej uczesz grzywę. Nie sposób się nie zastanowić: kurde, może ja naprawdę jestem taka beznadziejna?
Nic jeszcze wielkiego się od tamtej pory nie zmieniło, dalej małymi kroczkami przesuwam się do przodu, dalej dostaję wpierdziel forte i wciąż wychodzę z wody daleko za czołówką. Od jakiegoś czasu jednak nic na swój temat nie słyszę – być może już machnięto na to ręką, przyzwyczajono się do mojej obecności. Dalej robię swoje i jestem przekonana, że to słuszna droga. Na szczęście patrząc na sprawę czysto teoretycznie, nikt nie ma prawa niczego ode mnie oczekiwać, z niczego się nie muszę tłumaczyć i nikt, choćby bardzo się postarał, nie da rady oczekiwać ode mnie więcej niż ja sama od siebie oczekuję.
Historia zatacza koło i znowu jestem w Suszu (tutaj wpis z zeszłego roku). Już nie mogę się doczekać, kiedy stanę na tym pomoście. Co to będzie? Tego nie wie nikt. Może znowu z jakiegoś powodu powtórzy się koszmarek z Przechlewa i wyjdę z wody na szarym końcu. I co? Nie mam już na to wpływu. Miałam wpływ na to, czy wstanę codziennie o 4:30 i pójdę na trening na basen – i tu nie mam sobie nic do zarzucenia. Mam za sobą naprawdę dobry okres przygotowawczy, uczciwie trenowałam, fizjoterapia wyprowadziła mnie na prostą z największym problemem, z jakim się do tej pory borykałam (tutaj wpis na ten temat), a tegoroczne starty wprowadziły mnie w dobry zawodniczy rytm i pokazały gdzie jestem. Jeśli coś się spieprzy, to będzie spieprzone, ale to nie są moje ostatnie zawody. Zaliczyłam zdecydowanie najdłuższy okres w życiu bez żadnej kontuzji. Tak naprawdę mam sobie do zarzucenia tylko jedno i wystarczy spojrzeć na zdjęcia z ostatnich zawodów, żeby wiedzieć o co chodzi 🙂 Mogę sobie pluć w brodę i walić łbem w ścianę, ale to nic nie zmieni – walczę z tym co mam i już.
(No dobra, i jeszcze strefy zmian – to jeszcze głupsze zaniedbanie z mojej strony)
Będzie co ma być. Kocham to co robię i nie wyobrażam sobie nic lepszego. Mam nadzieję, że będę w stanie sobie przypomnieć powyższe zdanie, kiedy moje ciało będzie mnie jutro prosić, żeby zejść z trasy i położyć się na trawie. Za każdym razem jest to samo. Ten sport jest naprawdę dziwny i może dlatego tak dobrze się rozumiemy.
Możliwość komentowania została wyłączona.