Uhm, no cóż. Dzień w dzień, co najmniej od poniedziałku do piątku, powtarza się jedna i ta sama sytuacja. Po(d)stęp przedstawia się następująco: między 4:30 a 9:00 jestem przekonana, że to będzie najbardziej produktywny dzień mojego życia, chyba że zaliczyłam już bombę na basenie i od 8:00 zastanawiam się, o której dzisiaj pójdę spać. Potem powoli siadam do tych produktywnych rzeczy i jeśli nie wciągną mnie prasówki i internety, to jest nadzieja na ogarnięcie się. Jeśli wciągną – czas do rozpoczęcia naprawdę produktywnych rzeczy mogę odliczać śmiesznymi kotami. A potem zasypiam.
To jak bardzo nie cierpię zimy obrosło już chyba w legendy. Nie wiem jak to możliwe, że istnieją ludzie, których zima zachwyca i którzy lubią jak jest zimno. Jak można lubić to, że przez większość dnia jest ciemno? I to, że ciągle jest zimno – co najmniej w nos, ręce i stopy, bo reszta ciała jest owinięta kilkoma warstwami odzieży, dzięki którym ledwo można się ruszyć? Nie wiem. Naprawdę nie ogarniam. Wychodzę z psami na dwadzieścia minut do pobliskiego lasku i czuję się potem, jakbym stoczyła walkę o przetrwanie. Mokre buty i skarpetki, czerwony nos, skostniałe dłonie, wszystko mokre, zimne i obmierzłe. Wychodzenie z psami wieczorem, godzinę po powrocie z popołudniowego treningu na basenie, jest najgorsze na świecie, bo jeśli tylko jest poniżej zera, czuję się tak, jakby wiatr i mróz przekopywały mi moje biedne zatoki.
Fakt jest taki, że podczas gdy latem funkcjonuję jak jakieś porąbane perpetum mobile, działające na zasadzie fotosyntezy, tak zimą zaliczam bombę po bombie i you never know kiedy nadejdzie kolejny zjazd tysiąclecia. Mam wrażenie, że mam pięć razy mniej energii i regeneruję się dziesięć razy słabiej. Do tej pory myślałam, że to głównie kwestia głowy, że po prostu nie lubię wiecznych ciemności i zimności i najzwyczajniej w świecie kichowo się na ten okres nastawiam. Ale w końcu po dobrym roku albo półtora roku przerwy postanowiłam zbadać sobie poziom witaminy D. Nigdy nie suplementowałam jej w okresie jesienno-zimowym, ale kiedy Ola powiedziała mi, że witamina D to katalizator zrzucania tłuszczu, to zdecydowanie poczułam się namówiona. Ba, stałam się największym przyjacielem, propagatorem i zwolennikiem suplowania witaminki D! Po trzech tygodniach wrzucania w siebie nieco zbyt wysokiej jak na standardowe zalecenia, poszłam na badanie krwi i… trochę mnie zatkało. Przez te kilka tygodni brałam po 5.000 iu dziennie, czyli dość sporo, biorąc pod uwagę fakt, że dawka powszechnie uznawana za bezpieczną to 4 tysiące. No i co? I mam poziom 30.7, gdzie norma dla “zwykłych śmiertelników” to 30-100, a sportowiec nie ma co marzyć o super progresie i dobrym samopoczuciu poniżej 50 (źródła: 1, 2, 3). No i świetnie – to znaczy beznadziejnie, bo nie wiem, czy trzy tygodnie temu miałam jeszcze kijowszy poziom tej witaminy, czy mi się ona po prostu nie wchłania. Na wszelki wypadek zaopatrzyłam się jeszcze w witaminę K2, która podobno pomaga swojej D-koleżance trafić tam gdzie trzeba. Tak czy inaczej dobrze, że wiem już o co chodzi i dlaczego tak niewiele mi trzeba, żeby czuć się jak zombie, podczas gdy latem praktycznie nigdy nie zaliczam takiej bani.
Jedno jest pewne, zbankrutuję niedługo na suplach.
Jedyną jasną stroną zimy jest to, że pływa mi się zimą chyba odrobinę lepiej niż latem. Wynika to głownie z tego, że na basenie jest zawsze cieplutko i milutko, więc dla mojego umysłu jest to absolutnie najdoskonalszy sposób na spędzanie czasu.
Wracając jednak do sposobów na przeczołganie się przez zimę… Fakt, nie znajduję zalet zimy, ale za to wiosna ma miliony zalet, ergo zaletą zimy jest to, że w końcu się skończy. Jakoś tak to działa, że wiosnę łatwo odebrać gwałtownie wszystkimi zmysłami. Wystarczy otworzyć rano okno, a już wiadomo, że ona tu jest, królowa wszystkich pór roku. Widać coraz bardziej zielone drzewa, słychać śpiewanie ptaków, czuć ją w powietrzu i od razu chce się żyć, i od razu energii więcej…
Noooo i właśnie. Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna i od pewnego czasu już nawet nie udaję że jest inaczej i nie walczę o to, żeby znormalnieć. W każdym razie jak tylko robi się jaśniej i cieplej, to świat tak mnie do siebie intensywnie woła, że nigdy nie jestem w stanie mu się oprzeć. Wytchnieniem, oddalającym od samozamęczenia się, bywają dni, w których jest zimno i deszczowo. W pozostałe trudno mnie złapać choćby telefonicznie, chyba że odbiorę jadąc na rowerze gdzieś po kaszubskich wsiach albo spacerując z psami nad morzem. Arcytrudno jest mi usiąść choćby na dwie godziny do roboty przy kompie – muszę ten czas rozbijać na kilka krótszych kawałków. Załatwiam siedemdziesiąt osiem spraw dziennie i tylko plan treningowy powstrzymuje mnie od tego, żeby w ciągu jednego dnia nie wyrobić 300% sportowej normy. No tak działam i już. Tak więc zimą, jakby nie patrzeć, mój organizm jest w stanie naładować akumulator przed tym, co niechybnie czeka go już niebawem (jako że pierwsze przebłyski wiosny widać zwykle już w lutym, a to już zaraz!!!). Tak właśnie to sobie tłumaczę. Nierzadko o 20 leżę już w łóżku i czytam książkę, a godzinę później wpadam w objęcia Morfeusza. Latem po męczących treningach też często padam na twarz o dziewiątej, ale trudno jest sprawić, żebym po powrocie z popołudniowego basenu nie umówiła się jeszcze na spacer z psami nad morzem. To samo zresztą dotyczy poranków. Jakkolwiek trudno jest mi wepchnąć cokolwiek produktywnego przed wyruszeniem na basen na 5:45, tak o ósmej, po powrocie, świat krzyczy do mnie już bardzo natarczywie, żebym towarzyszyła mu w celebrowaniu pięknej pogody i syntetyzowała sobie całymi godzinami witaminkę D.
No, endorfinowy ćpun. Boże, gdybym pracowała w korpo, byłabym najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Możliwość komentowania została wyłączona.