Relacje z zawodów najlepiej smakują na świeżo, a więc piszę (choć już ostatkiem sił), zanim opadnie reszta endorfin. Mam nadzieję, że nieprędko to nastąpi, bo nie wiem co na to powiedzą moje plecy… Ale od początku.
Dlaczego wspominam o plecach? A bo zrobiły mi mały psikus. Nie wiem jaka była pierwotna przyczyna tego co się wydarzyło – podejrzewam że pojeżdżenie na mtb z niedokręconą sztycą, która spowodowała opadnięcie siodełka (zawsze twierdziłam że mtb to zło). To zasiało ziarno niepokoju w plecach, które wykiełkowało w tym tygodniu. W poniedziałek pojechałam na szosówce na Pętlę Reja, żeby zrobić 60 km z ośmioma mocniejszymi podjazdami. Do tej pory robiłam taki trening może dwa razy i ogólnie nie jeżdżę zbyt dużo na rowerze. Po trzecim podjeździe czułam, że nie będzie dobrze, ostatnie dwa zrobiłam już siłą woli, a w drodze powrotnej, kiedy jechałam przez Sopocką w górę, już poryczałam się z bólu (ech, co za wiocha). Na domiar złego po drodze wyprzedził mnie jakiś sfrustrowany kierowca, który na mnie natrąbił, zapewne dlatego, że musiał mnie omijać na wąskiej ulicy (no biedaczek), a ja, będąc już w krainie zła, puściłam mu taką wiązankę, że sama się zdziwiłam, że coś takiego może wyjść z ust damy. Ale odniesienia do jego rejestracji (GWE) już na pewno nie zdążył usłyszeć, bo odjechał… W środę znowu pojechałam na rower, tym razem krótszy, ale znowu z podjazdami. Nawet nie miałam siły dociągać do wyznaczonego rejonu tętna, bo plecy odłączały mi zasilanie. Po południu poszłam na masaż i myślałam, że będzie już nieźle, ale tylko do piątku rano, kiedy zrobiłam coś głupiego. Ze zwykłej niefrasobliwości i niecierpliwości złapałam i przeniosłam ciężar w bardzo niedobrej pozycji dla kręgosłupa… no i to przeważyło szalę zła. Oj, już dawno czegoś takiego nie miałam. Jak się położyłam, to nie mogłam wstać, a jak siedziałam, to nie mogłam się położyć… i tak dalej. Nie mogłam się też schylić, skręcić ani do końca wyprostować – ogółem jedna wielka blokada. Tak czy inaczej uparłam się, że nie ma opcji, żebym nie wystartowała – żadne głupie plecy nie pokrzyżują mi planów. A więc szykując się już na odprawę techniczną, najpierw rozciągałam się uporczywie, a potem położyłam się na piłce z kolcami w newralgicznym miejscu i próbowałam przeczekać największy ból. Niecałą godzinę przed wyjściem złapałam za telefon i zadzwoniłam do mojej masażystki, zdając sobie sprawę z tego, że umówienie się na za chwilę może graniczyć z cudem. Szczęśliwie mieszkamy pięć minut pieszo od siebie i szczęśliwie Magda akurat wracała do domu. Po dokładnym rozmasowaniu i rozbijaniu największej masakry w plecach było zdecydowanie lepiej, ale wciąż nie czułam się tak, jak chciałabym się czuć w przeddzień i w dniu startu. Ale gdyby było idealnie, to przecież byłoby nudno 🙂 Miałam nadzieję – albo nie, inaczej: ja po prostu postanowiłam, że to nie przeszkodzi mi w wyścigu. I jak postanowiłam, tak się stało.
Pływanie zaczęło się jak zwykle, to znaczy wydawało mi się, że wystartowałam super sprawnie i żwawo, a rzeczywistość była taka, że w ułamku sekundy pięć rzędów osób, które znajdowały się za moimi plecami, było już przede mną. Wpadłam w niezły kocioł, dostawałam kopniaki w brzuch, w głowę i prosto w okularki, do tego jeszcze ktoś złapał mnie za nogę. Cóż, cena zamulania na starcie. Obawiałam się, że podobnie jak było w Stężycy, tak i tutaj będę przez cały dystans walczyć o wydostanie się z tego piekiełka, ale jakimś cudem udało mi się wyprzedzić tych najbardziej wściekłych i do końca płynęłam już w czteroosobowej grupce. Strefa zmian to test ogólnożyciowego ogarnięcia – trzeba było znaleźć swój worek na wieszaku, wpaść do odpowiedniej części namiotu, tam sprawnie wydostać się z pianki, pobiec z workiem do wolontariuszy, a dopiero potem lecieć do stojaka z rowerem. Kosmos wymagający pełnej koncentracji.
Tutaj muszę się na chwilę zatrzymać, ponieważ jeśli czytaliście mój wpis o zawodach w Gdańsku, to wiecie, że miałam w zwyczaju utykać na zawsze w piance. Przedstawiłam problem Maćkowi i zostało stwierdzone, że to pewnie jakaś pierdoła, ale zobaczę jutro jak przepłyniesz się w morzu. To dość zabawne, ale recepta na cały ten kłopot brzmiała: “Przydepnij”. Tak. Naprawdę. A więc być może nie goniłabym w Gdańsku rywalek przez 10 kilometrów, gdybym w strefie zmian najzwyczajniej w świecie przydeptywała piankę podczas ściągania jej. Problem rzeczywiście został rozwiązany i dzisiaj w strefie zmian obyło się bez większych perturbacji. Cudowne i jakże wytęsknione uczucie.
Na trasie rowerowej było w porządku. Dość dobrze mi się jechało, choć jak tylko pomyślałam sobie, że “o, w sumie to aż tak bardzo nie bolą mnie plecy”, to rzeczone plecy zaczęły mnie nap….! Ach ta siła autosugestii… Na pierwszej pętli było dość spokojnie, na drugiej już ciągłe wyprzedzanie i darcie się “lewa woooolnaaaa”, co niestety nie zawsze przynosiło pożądany efekt. Z T2 wybiegłam jako druga kobieta i od razu wpadłam w krainę, w której dominująca myśl to “och fuck”, rozwijana na “och fuck, dlaczego na treningach biega mi się tak dobrze, a na zawodach tak źle”. Najbardziej entuzjastyczny kibic na świecie, czyli Krzysiek, biegł za mną, kręcił mi film i zagrzewał okrzykami do walki, a ja nawet chyba nie byłam w stanie odwrócić głowy w jego stronę – mam nadzieję, że przynajmniej mu pomachałam, tylko tego nie kojarzę. Po pierwszym kilometrze nastąpił drugi, na którym bardzo powoli zaczęłam wracać do życia. Im więcej dystansu, tym było mniej nieprzyjemnie, choć standardowo wnętrzności groziły mi, że jeden fałszywy ruch i są gotowe przekręcić się na drugą stronę. Do mety dobiegłam jako trzecia, na ostatnich metrach niesiona niesamowitą atmosferą, wrzawą i dopingiem kibiców.
Jakie spostrzeżenia i wnioski? Przede wszystkim STRASZNIE się cieszę, że wzięłam wreszcie udział w tej imprezie. Bardzo mi na tym zależało i zdecydowanie warto teraz chodzić zgięta w pół jak Quasimodo. Jak już odpuściła adrenalina, plecy znowu zaczęły dawać do wiwatu, choć przez większość dystansu na zawodach prawie w ogóle ich nie czułam. Za to teraz czuję się trochę tak, jakby ktoś walił mnie po plecach jakąś wielką maczugą. Jutro zamierzam przez większość dnia kibicować półironmanom, korzystać z atrakcji expo i robić materiały foto i wideo, więc liczę naiwnie na to, że jednak choć odrobinę się ogarnę. Najwyżej nie będę skręcać tułowia w żadną stronę…
Dzień zawodów jest super, można bezkarnie zeżreć loda albo cztery 😉 |
Poza tym jestem oczywiście trochę zła, że wciąż biegam zupełnie nie tak, jak sugerują to moje ostatnie treningi. Przez ostatnie dwa weekendy zrobiłam dwa bardzo dobre biegi i to właśnie po rowerze, z których wynikało, że mogę biegać znacznie szybciej. No ale nie panikuję. Po pierwsze jest już koncepcja, co z tym zrobić i zapowiada się nowy wymiar tyrania od września (znowu! Uwielbiam to!), a po drugie wierzę w to, że wykonana praca nie idzie na marne, tylko być może potrzebuję jeszcze trochę czasu. Po trzecie trafiłam chyba wreszcie na sensownego doktora od wnętrzności i w poniedziałek odbiorę wyniki badań, które mi zlecił. Mam wielką nadzieję, że coś w nich wreszcie wyjdzie, bo być może rozwiązanie problemu, z którym borykam się przez 3/4 życia, jest na wyciągnięcie ręki. Zrobiłam już co prawda tysiąc pięćset sto dziewięćset badań i kombinowałam jak koń pod górkę, ale doktor twierdzi, że nie tędy droga. Poza tym, wracając jeszcze do kwestii reakcji startowej a la ameba, chyba pora zacząć wdrażać mniej subtelne środki treningowe – na przykład takie jak ten, choć nie wiem, co na to Wojtek 🙂
Ogólnie rzecz biorąc jestem dzisiaj człowiekiem z endorfin. Wielbię gdyńskie zawody i żałuję, że na kolejne trzeba będzie czekać cały rok. Żadne inne zawody nie mają w sobie aż tak niezwykłej magii. Wielbię też Gdynię, miasto sportu – czy wiecie że dzisiaj w sztafecie na dystansie sprinterskim startował prezydent Gdyni, pan Wojciech Szczurek? HOW AWESOME IS THAT?
Podium Open Kobiet. Fot. Ania Jarosz – dzięki! |
Za kilka dni pojawi się zapewne kolejna relacja z gdyńskich zawodów, jeśli nie tu, to na magazynbieganie.pl. Z samego rana zakładam na rękę opaskę MEDIA/PHOTO i ruszam na Skwer Kościuszki. Do zobaczenia i powodzenia wszystkim startującym!