Stacja dowodzenia czyli przygotowanie na długi wieczór z opowieścią. Nieodłącznym elementem takiego przedsięwzięcia (jak i każdego innego) jest oczywiście Smoś.
Nie będę pisać recenzji ani sprawozdania ze swoich odczuć na temat w/w historii, bo takich po wpisaniu odpowiedniej frazy u wujka Google wyświetlają się tysiące. Podczas czytania często zwracałam uwagę na zastosowane przez tłumacza rozwiązania techniczne, które mnie akurat drażniły (np. ciągłe zwracanie się bezpośrednio do czytelnika w drugiej osobie l.poj.). Z treści obu książek wyrzuciłabym obszerne fragmenty niezwiązane z wątkiem głównym, ewentualnie mocno je skróciła. W zamian za to rozbudowałabym najważniejszą część opowieści, czyli opis najważniejszych zawodów z towarzyszącymi im odczuciami i przebiegiem rywalizacji. Tego mi zabrakło u Chrissie, a u Richa (przeczytałam jakieś 3/4 książki) się to powtarza. Czytam tam krótki opis Ironmanów (“przyjechałam, leżałam na wodzie, potem strzał, pływanie, rower, wyszłam na prowadzenie, bieg, meta i impreza”) i jednocześnie obszerne wywody o pracy Chrissie, jej spotkaniach biznesowych, jej podróżach i działaniach dobroczynnych.
Niemniej, w obydwu książkach zatrzymało mnie coś zupełnie innego. Z radością czytałam o dziwnych przypadkach Chrissie, wynikającej z jej wrodzonej niezdarności. Pociąć się nożem przy zdejmowaniu licznika z roweru, spaść ze schodków w basenie i potłuc sobie kość ogonową, zaczepić się kurtką o kierownicę roweru i runąć na asfalt… Boże, jak dobrze to znam! Do tej pory byłam przekonana, że w tym aspekcie jestem wyjątkowo nieudana i trudno przy takich predyspozycjach myśleć o poradzeniu sobie w sporcie. Codziennie zdarza mi się coś dziwnego, a niektórymi rzeczami już nawet przestałam się przejmować (rozbijanie naczyń podczas wkładania ich do szafki, urywanie półek, przebijanie dętki w rowerze przy próbie jej napompowania albo odkręcanie koła podczas montowania go na trenażerze…). Ciągle tylko się modlę, żeby nikomu przy tym nie zrobić krzywdy (co nie zawsze mi się udaje- wczoraj Wojtek dostał ode mnie szafką w głowę). W podstawówce (niechcąco!) kopnęłam kucharkę szkolną i wybiłam sobie duży palec u nogi. Kiedyś na lekcji WFu zrobiłam przewrót w przód i wieczór spędziłam na ostrym dyżurze z podejrzeniem naruszenia kręgów szyjnych. We własnym domu, idąc do drzwi wejściowych, wsadziłam stopę w pętlę z ucha torby i wyłożyłam się jak długa, waląc głową o kant szafki. Kiedy byłam wolontariuszką w schronisku dla zwierząt, któregoś dnia jeden z psów ugryzł mnie w palec przez kraty (tęgi umysł jedną ręką wyciągał psa z boksu, a drugą oparł się o sąsiedni boks..). I znowu ostry dyżur, bo palec o wielkości dwóch palców wydawał się prawie przegryziony na wylot. Nie wspomnę już o innych epickich sytuacjach, nie naruszających może zdrowia, ale rujnujących godność. Kiedyś w podstawówce zajęłam się małym kotkiem, który pojawił się rano pod szkołą. Postanowiłam urwać się z lekcji i zabrać go do zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego, w którym mógłby przenocować, a ja zastanowiłabym się co z nim dalej począć. Wzięłam więc kociaka na ręce i pomaszerowałam przez pół osiedla. Pech chciał, że wszyscy wokół karmili go mlekiem (nie zważając na moje prośby, żeby dali mu cokolwiek innego), a to się mogło skończyć tylko w jeden sposób: kotek w pewnym momencie, zapewne już od dłuższego czasu targany niestrawnością, upiększył moją kurtkę i spodnie na całej długości. Fantastycznie wracało mi się tramwajem do domu, a od przystanku do mieszkania starałam się przejść okrężną drogą, żeby nikt z sąsiadów mnie nie zobaczył.
Dobra, ale koniec tych smacznych opowieści. Historia Chrissie wylała beczkę miodu na moje serce. Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się za autobiografię Richa! Fragmenty książki są jak wyjęte z mojego życiorysu: “Nie umiałem złapać ani rzucić piłki, nawet gdyby od tego miało zależeć moje życie”. “Do drużyn zawsze byłem wybierany ostatni”. Chrissie, Rich, po prostu uwielbiam Was za to!!! Nie wróżę sobie oczywiście z automatu wygranej w Ironmanie, ba – nie sądzę, żebym kiedykolwiek miała stanąć na starcie tego morderczego wyścigu. Pozostaje to poza moim wyobrażeniem. Nie sądzę również, że niedoskonałości w w/w aspektach wyrównują się z automatu w innych. Gdzieś tkwi we mnie przekonanie, że ludzie którzy znają moje predyspozycje do robienia sobie krzywdy w dziwne sposoby i/lub wiedzą, w jakim stanie jest moja sprawność i ruchowa sprytność ogólna, pukają się w głowę kiedy słyszą, że biorę udział w jakimś biegu albo – co gorsza – chcę startować w triathlonie. Niemniej jest to budujące, że tacy niesamowici ludzie, sportowcy z wielkimi sukcesami nie od zawsze mieli przed sobą nakreśloną świetlaną przyszłość.
Następny w kolejce jest Ian Thorpe i jego autobiografia “This is me”. Przepraszam, sesjo. Głupio byłoby zawalić prawie ostatnie egzaminy na piątym roku studiów. Trochę się tego obawiam, biorąc pod uwagę moje aktualne przygotowanie do tychże. Sposób mojego zdawania egzaminów, których tematyka absolutnie mnie nie interesuje, zasługuje jednak co najmniej na oddzielny wpis, ale to już może lepiej po studiach. Nie żeby to było coś nieuczciwego, po prostu specjalizuję się w ekspresowym wgłębianiu się w dany temat i równie szybkim wyrzucaniu go z pamięci. Niektóre przedmioty pozdawane na czwórki i piątki wylatują z mojej głowy w momencie wyjścia z sali egzaminacyjnej.
Wracając jednak do Thorpe’a, jak już pewnie niektórzy czytelnicy zdążyli się zorientować, uwielbiam gościa nie tylko za jego osiągnięcia, lecz także – a raczej przede wszystkim – za jego umysł. Ciekawa jestem jak przedstawił niektóre ze swoich życiowych doświadczeń w książce, bo coś czuję, że i z nim przybiję pionę w niektórych tematach. Szkoda że głównie w tych o słabościach!
A skoro już wspomniałam o treningach… Jest dobrze i niedobrze zarazem. Niedobrze, bo stopa po ostatnim biegu po asfalcie (5 km po 5’30, żal) przypomniała sobie że coś w niej nie stykało i zaczęła protestować. Nie boli jakoś specjalnie, niemniej postanowiłam uważać i odpuścić jej atrakcje w postaci biegania, zwłaszcza że kilkukilometrowe truchtanie nie jest warte załatwienia sobie niemożności chodzenia, pływania i jazdy na rowerze. Chodzę praktycznie bez bólu, na spinningach też spokojnie mogę sobie dołożyć, na basenie odbijam się od ściany i nic złego się nie dzieje. Boli tylko przy specyficznych ruchach i przy próbie biegania. Żeby było zabawniej, boli w innym miejscu niż ostatnio, więc podejrzewam że cała akcja wzięła się z kompensacji tamtego bólu. Mój mózg nie ogarnął, że stopa przestała mnie boleć i cały czas próbował stawiać ją inaczej, zwłaszcza podczas biegania. No i w innym miejscu coś zaprotestowało. Ciekawe ile jeszcze wytrzymam bez próby biegania – obstawiam że do jutra. Stawka jest jednak niepokojąco duża, bo mogę bez ograniczeń hasać z psami, pływać i chodzić na spinningi, co z radością uskuteczniam. W zeszłym tygodniu zaliczyłam sześć godzin spinningu, w tym trening typu “po co mi badania wydolnościowe, skoro jest spinning”. Wartość 194 uderzeń serca na minutę skłoniła mnie do refleksji, jakie właściwie jest moje tętno maksymalne. Do ~90% tętna dobijam praktycznie bez trudu, a jazda na 85% wydaje mi się już intensywnością, którą mogłabym utrzymać bardzo, bardzo długo. Spinning jest super. Generalnie się w tej sali nie oszczędzam, zwłaszcza że do jutra trwa jeszcze przerwa w treningach Mastersów, więc pływam tylko na niskiej intensywności i brakuje mi spuszczenia sobie wpierdzielu. W wodzie pływam tylko rozpływania i ćwiczenia na samych nogach. Raz popłynęłam mocniejsze odcinki w płetwach, a kilka dni temu wymyśliłam sobie dwukilometrowy ciąg, gdzie w każdej dwusetce płynęłam pierwszą 50-tkę mocno.
Jedyne mocniejsze treningi w przerwie okołoświątecznej zdarzyły się na siłce. Ale takie że ho-ho. Na ostatnim treningu zwiększyłam obciążenia, zmniejszając liczbę powtórzeń. W efekcie wydawało mi się że jest odrobinę lżej, albo – co jest lepszym określeniem – mniej morderczo. Ostatnie serie wykonywałam jednak bardziej siłą woli niż mocą mięśni, więc było zdecydowanie dobrze. Siłkę zazwyczaj “dobijam” basenem i tak też zrobiłam tym razem. Myślałam że nie jest źle, dopóki potwornie nie zgłodniałam jeszcze podczas pływania. Wracając do domu (już na cukrozjeździe) zahaczyłam jeszcze o sklep, żeby zrobić zakupy do domu, i wtedy już myślałam że zwariuję. Ból i dyskomfort objęły każdą komórkę mojego ciała. Miałam ochotę zamordować panią, która za długo kupowała przede mną bułki, a konieczność zatrzymania się przy samochodzie na odcinku sklep-dom jawiła mi się jak perspektywa wdrapania się na Mount Everest. W domu poległam na dobre dwie godziny, fundując sobie regenerację na wypasie. Aż sama siebie nie poznawałam: gorąca kąpiel w soli, lodowaty prysznic, godzina pod kołdrą z biografią Chrissie (no i Smokiem, oczywiście) i krótka drzemka na koniec. Odnowa jak sto pięćdziesiąt- po tych dwóch godzinach znowu mogłam przenosić góry. A więc czasem warto odpocząć (fuj).
No to witaj, nowy roku. Walczymy z duchem i materią. Nie wiem co gorsze, naprawdę. Niemal każdego dnia przeplata się we mnie wrażenie że wszystko pójdzie po mojej myśli i poczucie, że jest beznadziejnie. Trudno się chronicznie zmagać z taką dwoistością, ale nie chcę, żeby szalę przeważyło to drugie, więc cóż mogę zrobić.. Trzeba robić swoje.
Możliwość komentowania została wyłączona.