Dziś będzie historia jednej niesfornej kostki. Chciałam ją opisywać już o wiele, wiele wcześniej, ale wolałam poczekać, żeby upewnić się, jak się ma bohaterka opowieści. Teraz, kiedy mam już sto procent pewności, że po kontuzji nic nie zostało, mogę spokojnie opowiedzieć tę historię pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji. Ku przestrodze i nauce, nie tylko dla sportowców.
A było to tak. W lutym pod kątem sportowym wszystko szło po mojej myśli. Wdrożyłam się w długie treningi pływackie i kombosy treningowe typu długie pływanie z grupą z zakładką na bieżni i dobiciem w postaci ogólnorozwojówki na siłowni. Wszelkie infekcje i kontuzje trzymały się z daleka ode mnie i mogłam w spokoju realizować plan treningowy. Zaczynało mi się pływać naprawdę świetnie, kręciłam największy kilometraż pływacki i ogólnie czułam się w basenie swobodniej niż na lądzie. 9 lutego byłam na swoich pierwszych badaniach wydolnościowych w Instytucie Sportu i wyniki dość miło mnie zaskoczyły, zwłaszcza że mój najmocniejszy bodziec biegowy na treningach jesienno-zimowych to było 8 km biegu na bieżni z kilkoma 40-sekundowymi przyspieszeniami pod górę. W kazdym razie po badaniach czułam, że I’ve got the power i jest w czym rzeźbić. Nie pamiętam, co robiłam dzień później, ale pamiętam doskonale, że kolejnego dnia rano zrobiłam 8 km w basenie, a po południu wróciłam jeszcze na 6. Gdy wracałam sobie wesoło do domu, zaczął padać śnieg, więc zanim wzięłam psy na dwór, zmieniłam buty na takie z agresywnym bieżnikiem – żeby przypadkiem się nie poślizgnąć. No a chwilę później nastąpiła awaria. Żeby nie przedłużać – psy usłyszały na schodach swoją psią sasiadkę i chcąc udawać groźne, wyrwały do przodu, a ja, chcąc nie chcąc, za nimi. Swoją drogą nie był to pierwszy raz kiedy w podobny sposób zafundowałam sobie kontuzję – dwa lata temu pociągnęły mnie na oblodzonym chodniku i tak przyryłam dyńką w beton, że zobaczyłam gwiazdki i przez parę dni nie mogłam biegać ani pływać, bo czułam jakby miała odpaść mi głowa razem z szyją. W każdym razie kostka wykręciła mi się na tyle mocno, że po powrocie do domu już niespecjalnie mogłam stanąć na tę nogę (choć z psami się jeszcze dzielnie przespacerowałam, wmawiając sobie, że to nic wielkiego i zaraz przejdzie). Choć kładąc się spać miałam silne postanowienie, że rano wstaję na basen, to rano już byłam pewna, że nic z tego nie będzie.
Zamiast na basen, pojechałam do ortopedy – takiego, który podobno prowadził kadrę polskich ciężarowców. Dał mi skierowania na usg i rtg i orzekł, że według niego mogę mieć złamaną kostkę. Zalecenia: mam kupić stabilizator typu Walker (coś jak gips, tylko zdejmowalny) i przez 6 tygodni chodzić o kulach, nie myśląc nawet o sporcie. Jego opinia była zarówno przerażająca, jak i absurdalna, więc już wychodząc z przychodni dzwoniłam do ubezpieczalni, aby wymusić na nich umówienie mnie na badania diagnostyczne już na ten sam dzień. Udało się, więc niedługo potem jechałam (znowu rowerem) na usg. A tam… Uszkodzenie więzadeł II stopnia i awulsyjne oderwanie blaszki kostnej z kostki bocznej.
“Ale niech pani się nie martwi, za kilka tygodni będzie można wsiąść na rower, zobaczy pani jaka fajna to będzie rehabilitacja”
WTF??????
Niestety nie jestem typem sportowca, który podchodzi do kontuzji rozumowo. Wiem że niektórzy rozsądni zawodnicy potrafią usiąść i powiedzieć sobie: “No dobrze, urazy to nieodłączna część sportu, a więc teraz z cierpliwością i pokorą zajmę się rehabilitacją, rozciąganiem oraz rozwojem mentalnym, a potem wrócę silniejszy”. U mnie jest trochę inaczej. Prowadzę życie treningocentryczne, żyję po to żeby trenować i tak dalej, a więc następuje totalna rozwałka, atak depresyjno-histeryczny i ponure rozważania nad sensem życia (tak, jestem nałogowcem; nie, nie zamierzam tego zmieniać). A więc po powrocie do domu zabunkrowałam się pod kołdrą (tym razem bez psa – ciche dni) i stwierdziwszy, że kilka tygodni przerwy w tak dobrym okresie treningowym to byłaby kompletna porażka i budowanie wszystkiego od nowa, to zamierzam znaleźć kogoś, kto poskłada mi to natychmiast. W ciągu kilku godzin umówiłam się do fizjoterapeuty i ortopedy oraz, nie czekając już na kolejne diagnozy i opinie, załatwiłam sobie wypożyczenie Exogenu na przyspieszenie zrastania kości.
Następnego dnia z samego rana ruszyłam do fizjoterapeuty z nadzieją, że potwierdzi on moje przypuszczenia: w tej nodze nie może dziać się nic tak bardzo złego. Okej, bolało, ale przecież pamiętam jak bolało chociażby złamanie zmęczeniowe (z którym biegałam ze dwa miesiące) czy naderwanie przyczepu przywodziciela (z którym przebiegłam kilka kilometrów, płacząc z bólu i finiszując na ostrym dyżurze ortopedycznym). Jadąc tramwajem, aby zająć się czymś konstruktywnym, czytałam styczniowo-lutowy magazyn “Bieganie”, zaczynając od felietonu Marcina Nagórka “Nieznośna lekkość kontuzji”. Pisał w nim, że większość fatalnych kontuzji zdarza się sportowcom w domu, doprowadzając czasem nawet do zakończenia kariery. To tak na pocieszenie. Potem zabrałam się za artykuł o tym, jak elita radzi sobie z kontuzjami. To co szczególnie mnie zatrzymało, to słowa Artura Kozłowskiego, jednego z polskich maratończyków, który napisał, że po wielu miesiącach bujania się z tajemniczą kontuzją, problem został rozwiązany w ciągu dwóch wizyt przez doktora, którego nazwisko postanowiłam dobrze sobie zapamiętać.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy w badaniu fizykalnym fizjoterapeuta powiedział mi to samo, co napisał lekarz w badaniu usg! Kazał mi skonsultować się z ortopedą w sprawie dalszych działań i wrócić na rehabilitację. Stwierdził, że prawdopodobnie będę musiała pogodzić się z myślą o Walkerze i kulach, a o basenie i bieganiu zapomnieć na półtora miesiąca.
Wychodząc z gabinetu od razu zadzwoniłam do wspomnianego wyżej ortopedy i umówiłam się na kilka dni później. Potem, wciąż idąc na przystanek (co naturalnie zajęło mi trochę dłużej niż zwykle), wybrałam numer do drugiego doktora, aby błagać go o znalezienie dla mnie wcześniejszego terminu wizyty. Weekend minął mi na okładaniu nogi lodowym kompresem i traktowaniu jej ultradźwiękami oraz (niezbyt skutecznymi) próbami zajęcia-się-czymkolwiek. To ostatnie udało mi się dopiero kiedy wróciłam z siłowni, na którą dokuśtykałam w desperackim poszukiwaniu endorfin. Ogólnie jednak w skali od zera do dziesięciu czułam się na minus pięćdziesiąt.
W poniedziałek wybrałam się w końcu na wizytę do doktora, o którym się naczytałam w samych superlatywach i który stał się moją największą nadzieją. Wyczytałam o tym, jak stawiał na nogi połamanych i poskręcanych zawodników dosłownie w kilka dni. Lekarz powykręcał stopę w każdą stronę, pouciskał ją i pooglądał, spojrzał na badania, które mu przyniosłam… “Myślę, że nie będzie aż tak źle” odparł, gdy powiedziałam mu o zapowiadanych sześciu tygodniach przerwy. A po chwili usłyszałam coś, co w pierwszej chwili wydawało mi się omamem słuchowym:
“Niech pani jak najszybciej wraca do treningu”
CO?????
Doktor wyjaśnił mi, że odłamana blaszka kostna niemal na pewno jest pozostałością po poprzednim skręceniu – innymi słowy, że już się nie sklei z resztą kostki. Więzadła są co prawda ponadrywane, ale stopa jest wciąż stabilna. Stabilizator tylko robi mi krzywdę, osłabiając naturalne struktury – mam go czym prędzej zdjąć, zacząć robić trening siłowy i propriocepcyjny oraz bezzwłocznie wracać do pływania, jazdy na rowerze i biegania. Jeśli będzie bardzo boleć, odstawić bieganie na 10-12 dni, ale nie więcej. Dziesięć dni! Czymże to jest w porównaniu z sześcioma tygodniami, które mi sugerowano? Igraszką! Zwłaszcza gdy jednocześnie mogę jeździć i pływać. Najlepsze w tym wszystkim było to, że doktor nie gdybał, nie miał wątpliwości, nie rozważał, czy mogę ewentualnie zaryzykować – on był w stu procentach pewny, że nie zrobię sobie krzywdy, gdy zacznę z powrotem mocno trenować.
Choć to już wystarczyło mi do szczęścia, było dopiero początkiem poniedziałkowego Tour de Ortopeda. Bezpośrednio stamtąd pojechałam do drugiego doktora, którego już od długiego czasu również uważam za wybitnego specjalistę. Ten również orzekł, że staw nie wygląda tak źle i że nie ma tam żadnego złamania, ale że wstrzymałby się trochę z bieganiem – nawet do sześciu tygodni. Z gabinetu numer dwa pojechałam do gabinetu numer trzy – tym razem do ortopedy z pakietu ubezpieczeniowego – żeby poprosić go o skierowanie na fizykoterapię. Lekarz stwierdził, że według niego staw jest czysty i trzeba tę kontuzję potraktować wyłącznie jako skręcenie.
Sześć tygodni zamieniło się zatem w sześć dni bez trenowania, bo chyba nie muszę dodawać, że posłuchałam się doktora “z gazety”. Za sprawą desperackiej determinacji moja kostka stała się przedmiotem ciekawego eksperymentu. Trochę mnie to kosztowało, ale z całą pewnością mniej niż gdybym posłuchała pierwszych lekarzy. Pomyślałam sobie, co by było, gdybym nie była nawiedzoną triathlonistką i gdyby tak wariacko nie zależało mi, żeby ortopeda od ciężarowców, fizjoterapeuta i diagnosta od usg nie mieli racji. Co by było, gdybym była normalnym człowiekiem o przeciętnej aktywności fizycznej, który – jak chyba większość społeczeństwa – ufa lekarzom i bez dyskusji bierze sobie ich zdanie do serca. Otóż gdyby tak było, to spędziłabym półtora miesiąca z nogą w gipsie, rozwalając sobie zupełnie zdrowie, łącznie z ryzykowaniem przeciążeń kompensacyjnych i zakrzepicy, nie wspominając już o kompletnym zburzeniu planów treningowych czy możliwości wychodzenia z psami na spacery. I byłabym święcie przekonana, że nie było innego wyjścia. A lekarz, oczywiście, nie poniósłby za to żadnych konsekwencji.
Po co to wszystko opisałam? Przede wszystkim ku przestrodze – także, a może głównie właśnie dla niesportowców. Nie pisałabym tego, gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości co do stanu kontuzjowanej stopy, ale po mniej więcej 10 dniach od powrotu do trenowania nie czułam już absolutnie nic niepokojącego. Niestety to już albo jeszcze nie te czasy, kiedy opinie lekarskie można traktować jak słowo boże. Warto drążyć, samodzielnie szukać odpowiedzi, zbierać opinie najbardziej poważanych specjalistów w danej dziedzinie i zaufać swojej intuicji, nawet jeśli istnieje obawa, że to głos szaleńca. Zawsze tak robię i wszystkim polecam to samo, nie tylko w kwestiach ortopedycznych.