Tytuł dość przekorny, ale spieszę tłumaczyć, o co biega. Dosłownie i w przenośni.
Ale najpierw dwa słowa wstępu. Każdy wie, jak wyglądają moje “dwa słowa” i ile stron a4 zajmują, ale naprawdę postaram się to ująć zwięźle.
Pod koniec zeszłego roku trafiła mi się długa i nieprzyjemna kontuzja związana z kręgosłupem. Czynników sprzyjających przeciążeniu pleców nałożyło się naprawdę sporo. Zaczęło się od tego, że po długich rozjazdach na rowerze bolały mnie lędźwie – im dłuższa wycieczka, tym dłużej trzymał mnie ból. Pewnego pięknego dnia dałam sobie zrobić rezonans magnetyczny kręgosłupa i po odbiorze opisu zastanawiałam się, czy fizjoterapeuci od razu stwierdzą, że powinnam przerzucić się z biegania na szydełkowanie, czy też może dadzą mi szansę potruchtać sobie rekreacyjnie po siedem minut na kilometr dwa razy w tygodniu. Każde kolejne przeczytanie opisu sprawiało, że plecy bolały mnie mocniej.
Na szczęście fizjoterapeuci nie postawili mnie na aż tak straconej pozycji, choć próbowali zabrać mi możliwość trenowania na parę miesięcy. Jak łatwo się domyślić, nie dałam się tak łatwo. Zgodziłam się na niebieganie, ale roweru nie oddałam. Pomijając już fakt, że zrobienie przerwy w bieganiu było wówczas jedną z najgorszych decyzji, jakie podjęłam w życiu, bo właśnie wtedy wszystko się doszczętnie posypało- niespecjalnie pomogło to mojemu kręgosłupowi. Ekipa fizjoterapeutów, którym wtedy zaufałam, okazała się niestety bardzo mało profesjonalna w podejściu do klienta/pacjenta, więc szybko zostałam z tym problemem sama – sama i z uczuleniem na fizjoterapeutów.
Skutek tego poczułam w najmniej oczekiwanym momencie. W listopadzie albo grudniu ubiegłego roku po którymś z wielu treningów agility zaczął mnie boleć kręgosłup. W bardzo nachalny sposób, bo przy każdym zetknięciu prawej nogi z podłożem odzywał się przeszywający ból lędźwi. Następnego dnia i za parę dni wcale nie było lepiej. Męczyłam się z tym kilka tygodni, aż wreszcie dałam się namówić znajomemu na wizytę u fizjoterapeutki, która wyciągnęła go z problemów z plecami. To był strzał w dziesiątkę – pani doktor okazała się prawdziwą profesjonalistką i bardzo szybko i zaskakująco prostymi metodami wyprowadziła mnie z kontuzji, zastrzegając, że muszę na te plecy uważać i że czeka mnie ciągła rzetelna praca związana z utrzymywaniem prawidłowej postawy i rozciąganiem oraz unikanie ryzykownych czynności.
OK, wystarczy tego wstępu. Można powiedzieć, że podjęłam rękawicę i nie zaniedbywałam wzmacniania i rozciągania ‘miejsc newralgicznych’, choć – jak to zwykle bywa – zawsze mogłoby być lepiej. Jednak dwa tygodnie temu, kiedy skręciłam sobie kostkę, zrobiłam sobie przerwę zarówno w ćwiczeniach core stability, jak i w codziennym rozciąganiu. Były ku temu dwa powody: po pierwsze- bolący staw skokowy nie dawał mi zrobić niczego na 100%, po drugie- celowo przerwałam ‘rutynę treningową’, aby przeanalizować to co robię i ruszyć z nowym, efektywniejszym, przerewolucjonizowanym programem.
Główne założenie było takie, żeby ćwiczyć rzadziej, ale znacznie intensywniej. Obejrzałam tysiące filmów na YT, przeczytałam garść artykułów (a magisterka leży i czeka…) i mniej więcej ułożyłam sobie plan, jak to ma wyglądać.
Pierwsze uderzenie zapodałam sobie w sobotę, o czym już tu pisałam. Zmęczenie jakie odczuwałam po tym treningu było potężne, ale bardzo przyjemne. Następnego dnia ledwo się ruszałam od zakwasów w całym ciele, jednak roznosiła mnie energia. Wybrałam się potrenować na Wilanów, ale to zdecydowanie nie był mój dzień, o czym najtrafniej zaświadczył przebieg mojej wizyty na pływalni. Od wejścia przez bramki na basenie do wyjścia z budynku upłynęło może siedem minut. Po otwarciu plecaka z rzeczami na basen moim oczom ukazały się kąpielówki Wojtka, które zabrałam z domu zamiast swojego kostiumu.. Tak oto zakończyło się moje niedzielne pływanie 😉 Wcześniej jednak odwiedziłam siłownię, a konkretnie ‘strefę cardio’, gdzie znalazłam się teoretycznie tylko w celu rozbijania zakwasów na orbitreku w przededniu rozpoczęcia biegowego planu treningowego. Ten krótki trening, a raczej jeszcze krótszy bieg, na który pozwoliłam sobie bezpośrednio po orbitreku, zdecydowanie “zrobił mój dzień”. Nic więcej na razie nie powiem, bo aż sama nie wierzę w to, co uczyniłam praktycznie przypadkiem :)))
Drugie starcie z nowymi celami na siłowni nastąpiło wczoraj. Najpierw bieg na bieżni (przypuszczenia z niedzieli się potwierdziły i jestem absolutnie zajarana, jakbym odkryła biegową Amerykę! jahuuu!), potem siłownia, a na koniec basen. Taki tam mały kombos. Jestem z siebie niejako dumna, bo nie dotknęłam ani jednej maszyny ni hantla, a zmasakrowałam się kosmicznie. Kosmiczność tej kosmiczności wyraża się najlepiej w fakcie, że dopiero po wyjściu z siłowni poczułam, że nie jest dobrze, a mianowicie- że nie mogę się schylić. TO musiało stać się przy którymś z ćwiczeń, ale cały trening był tak mocny, że bolało mnie wszystko i nie poczułam nawet, że plecy cierpią bardziej niż powinny. Nawet pływanie trochę mnie bolało, a potem było już tylko gorzej. Dotarłam do domu, ostatkiem sił witalnych wyszłam (a raczej już wypełzłam) z psami i.. na resztę dnia zamieniłam się w człowieka-kołdrę.
Podjęłam szereg czynności ratunkowych: ciepła kąpiel, worek z lodem na plecy, Keto-Spray.. Swoją najbliższą przyszłość widziałam jednak w ciemnych barwach, bo ból był bardzo znajomy i o podobnej intensywności. Choć w gruncie rzeczy nie pamiętam, żeby w ubiegłym roku ból pleców mnie podduszał, a wczoraj tego właśnie dostąpiłam. Zakładanie butów zajmowało mi kilka minut, zablokowanie odpływu wanny kosztowało mnie wiele cierpienia; jedyną akceptowalną pozycją okazało się leżenie na brzuchu w łóżku. W ten sposób spędziłam kilka godzin – i oczywiście nie było mowy o zajęciu się czymś konstruktywnym (na przykład pisaniem magisterki, AAAAA). Wieczorem zwlokłam się z wyra i delikatnie porozciągałam. Od razu jakby o centymetr przesunęła się granica załączania przeszywającego bólu.
Noc była koszmarna. Najpierw śniło mi się, że poszłam do pani fizjoterapeutki i musiałam odpowiedzieć na niemal sakramentalne pytanie, czyli: “Kiedy się pani ostatnio rozciągała?”. Horror numer jeden.
Następnie, o trzeciej w nocy, obudziłam się z bólu i nie było mowy o zaśnięciu z powrotem. Każdy ruch był jak przyłożenie bejsbolem po plecach. Dodatkowo denerwowała mnie głucha cisza na ulicy za oknem. To się na Czerniakowskiej zasadniczo nie zdarza, więc jestem przyzwyczajona do zasypiania w huku przejeżdżających aut. A tu grobowa cisza, i ja jak w grobie.. Rozważałam przeniesienie się ze spaniem na podłogę, bo każdy ruch na miękkim łóżku uaktywniał mięśnie przy kręgosłupie, które, mówiąc delikatnie, ostro naparzały.
Nie zdążyłam, bo zasnęłam, ale kolejny sen także nie był specjalnie uroczy. Śniło mi się, że odwiedziłam chirurga-ortopedę, który zrobił mi rtg i stwierdził, że kwalifikuję się na operację jakichś wypustek na kręgosłupie (?!). Zachęcił mnie również z rozbrajającą szczerością, żebym poszukała jeszcze 9 osób, które nadają się na taki zabieg, bo jeśli jednego dnia zoperuje dziesięcioro takich nieszczęśników, to będzie miał wyrobioną miesięczną pensję. Dodam, że operacja miała kosztować 800 złotych (coś mało), więc wychodziłoby na to, że chirurg zarabia 8 tysięcy złotych (coś dużo). No nieważne, na szczęście niedługo potem się obudziłam.
Rano jeszcze zakładanie butów zajęło mi długie godziny, ale potem w cudowny sposób ból zaczął odpuszczać. Posługując się dziesięciostopniową skalą, w ciągu dnia z bólu na poziomie 9/10 zeszło mi do 5.5/10. Nie jest dobrze, ale już powoli przestaję się bać, że zrobiłam sobie taką krzywdę jak w zeszłym roku. Na wszelki wypadek odpuściłam sobie dzisiejszy trening pływacki, choć nie ukrywam, że gdyby nie delikatna sugestia trenera Andrzeja, abym dała sobie siana, to radośnie stawiłabym się na Inflanckiej. Dzień spędziłam nad wyraz spokojnie, chociaż nie powstrzymałam się od przekręcenia półtorej godziny (dwa odcinki “Ukrytej Prawdy”) na trenażerze. Trzeba w końcu realizować ten plan Danielsa, skoro się już go podjęło, nie..?
Dwa razy także podjęłam się dziś rozciągania, co jest wydarzeniem niemalże bez precedensu. Tak tak, wyobraźnia oraz dzisiejszy sen podziałały mi na głowę i obiecałam sobie, że co by się nie działo, będę się wściekle rozciągać i prehabilitować. Lepiej zapobiegać niż leczyć, więc zamierzam definitywnie zaprzyjaźnić się z rozciąganiem i innymi nudziarstwami, które sprawią, że moje plecki będą żyły długo i szczęśliwie. Przestraszyłam się nie na żarty. Tak to zwykle bywa, że człowiek jest mądry po szkodzie i jak już sobie coś urwie, to stwierdza, że gdyby dało się cofnąć czas, to naprawiłby błędy i w życiu nie dopuścił do tej katastrofy. Ja właśnie czegoś podobnego doznałam, więc tym bardziej się cieszę, że w ostatecznym rozrachunku chyba tej katastrofy nie będzie.
Za bardzo mi zależy na tym, żeby wszystko szło po mojej myśli. Nie dam się, kurczę, rozwalić przez własną nieroztropność- nie tym razem!!! Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jestem tak samo mocno zmotywowana, jak na początku swojej przygody z bieganiem. W sumie teraz też zaczynam od początku, ale jestem już dużo mądrzejsza, więc.. będzie dobrze.