Wczoraj, 1 kwietnia, stuknął nam równo rok od przeprowadzki do Gdyni. Wygląda na to, że Prima Aprilis to doskonały moment na poważne życiowe zmiany, bo nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do zamieszkania. Jestem psychofanką Gdyni i się tego nie wstydzę.
Dokładnie rok temu wpakowaliśmy walizki, kartony, psy i rowery do samochodu i w środku nocy przyjechaliśmy do Trójmiasta. Cóż mogę powiedzieć – jedna z najlepszych decyzji ever. Parę miesięcy wcześniej pomyślałam sobie, że jeśli nie zawalczę o to, żeby wreszcie odnaleźć trochę spokoju ducha i zwyczajnego, codziennego szczęścia, to bardzo źle to się dla mnie skończy. Na szczęście wpadł nam do głowy pomysł przeprowadzki i – jeszcze bardziej na szczęście – wreszcie dałam sobie przetłumaczyć, że czasem wystarczy zmienić perspektywę i zobaczyć pewne sprawy trochę inaczej, żeby uświadomić sobie, że poświęcanie się ogromnym kosztem wcale nikogo nie uszczęśliwia.
Mieszkanie nad morzem to dobro. Minął więc pięćdziesiąty drugi tydzień obozu treningowego w najszczęśliwszym mieście w Polsce. Kolejna dobra praca treningowa za mną.
Jak zwykle fotosyntezuję i cieszę się jak dziecko zmianą czasu na letni. Co prawda wstawanie rano o “starej” 3:30 przez kilka pierwszych dni kończyło się dosypianiem prawie godzinę w ciągu dnia, ale fakt jasności prawie do dwudziestej wywołuje u mnie co roku nienormalnie emfatyczną reakcję. Od razu mam sto razy więcej energii, regeneruję się dwieście razy lepiej i ogólnie bardzo kocham świat. Zainaugurowałam sezon na chłonięcie witaminy D poprzez leżenie na huśtawce na tarasie w krótkich spodenkach. Lepiej być nie może.
“Moi” pływacy przez ostatnie dwa tygodnie trochę zamulali – chwilowo nie przygotowują się do żadnych ważnych zawodów i mają okazję popływać trochę lżej. Lekkie treningi w wodzie witam z szacunkiem jako miłą odmianę, ale jeśli pojawiają się częściej, zaczyna mi być nieswojo. Wracam do domu i nie mam wrażenia, że łopatki oddzieliły mi się od mięśni, nie zamykają mi się oczy, nie mam ochoty rozpłakać się na myśl o konieczności odkurzenia mieszkania – to wszystko znaczy, że coś jest nie tak jak zwykle. W tym tygodniu dopiero w piątek po południu musiałam naprawdę się spinać i bardzo się cieszyłam, że młodzi mi tak uciekają. Pływaliśmy głównie zmiennym i miałam wrażenie, że dziewczynka przede mną, lat około 10, płynąc delfinem dosłownie się teleportuje. Wow.
W kwestii roweru spotkało mnie zaskoczenie – zamiast środowej zakładki-masakratorki miałam tylko luźny rozjazd z równie luźną, krótką zakładką biegową. Drugi trening (dlaczego ja tak mało trenuję na moim ukochanym bajku?!) miał wreszcie okazję zostać zrobionym w plenerze, ale – co do mnie niepodobne – świadomie i dobrowolnie zrezygnowałam z szosy na rzecz przełajki. Powód był dość prosty: w sobotę od rana czułam się podejrzanie kiepsko, jakby łapała mnie jakaś choroba, a nie jeździłam jeszcze na szosce z nowym pomiarem mocy w korbie. Gdybym wylazła na ten niby-rozjazd, prawdopodobnie skończyłoby się na fazie dzikiego zwierza wypuszczonego z ciasnej klatki. Wolałam nie ryzykować, a wiedziałam, że na przełajówce choćbym chciała, to nie dam rady się zmasakrować. Bardzo dobry wybór – choroba mi odpuściła, a co się naćpałam endorfin, to moje. Pojeździliśmy sobie w cudownej, letniej pogodzie po najpiękniejszym lesie świata.
Biegowo było w tym tygodniu ciekawie. We wtorek rozbieganie 12 km z kilkoma krótkimi przebieżkami po drodze. Biegło mi się jakoś niespecjalnie wygodnie, a mimo to nigdy dotychczas nie było tak szybko przy tak niskim tętnie. W środę zakładka po lekkim rowerze potwierdziła, że noga niesie jak durna. W czwartek po serii dni konia przyszedł mały dzień słonia. Po południu miałam do zrobienia 40-minutowy bieg okołoprogowy. Kłopot polegał na tym, że przez cały dzień strasznie mi się nic nie chciało. Nic konkretnego mi nie dolegało, ale byłam absolutnie pozbawiona werwy, do niczego nie mogłam się zebrać i jeszcze było mi zimno. Pojechałam na trening, na rozgrzewce wszystko w najlepszym porządku fizycznie, ale wciąż jak nie ja. Biegnę – pierwsze pięć kilometrów minęłam w całkowitym komforcie, z dużym zapasem, bardzo dobrym tempem i zupełnie przyzwoitym tętnem. Myślę sobie, że może i mi się nie chce, ale wygląda to bardzo dobrze. Minęłam sześć kilometrów, patrzę na zegarek – tempo drastycznie spadło. Biegłam akurat pod wiatr i lekko pod górkę, samopoczucie wciąż było dobre (to znaczy: bez zmian), więc stwierdziłam, że może nie ma co panikować. A potem nastąpiło wielkie JEBUDU: jakby ktoś odłączył zasilanie. Zaczęłam naprawdę intensywnie cierpieć, całkowicie skończyła mi się energia – przy tym samym pulsie miałam o wiele gorsze tempo. Ten kryzys trwał ponad 10 minut, dopiero na końcówce udało mi się zebrać w sobie i doprowadzić do stanu używalności. Skończyłam biec i musiałam usiąść na asfalcie zastanawiając się, czy zemdleję, czy raczej zwymiotuję (zawsze dobrze jest mieć wybór, nieprawdaż). Zmierzyliśmy zakwaszenie i… no nie – to chyba było rozbieganie. Zmierzyliśmy jeszcze raz: zdążyło jeszcze spaść. Dotruchtałam do samochodu jak zombie, po drodze do domu wypiłam kawę z McDrive’a z trzema torebkami cukru i dopiero wtedy wróciły mi kolory na twarzy.
Bomba nie wybiera, jak to mawiają. Oczywiście jak to opisuję, brzmi to tak standardowo, że można się tylko zaśmiać i zapytać, czy przypadkiem nie spadłam z księżyca. Fakt jednak jest taki, że nigdy wcześniej mój organizm nie zareagował w taki sposób. Bywało słabo i kiepsko przez cały trening, od początku do końca; bywało tak, że czułam najpierw, że trochę mnie ssie i że przydałoby się więcej glukozy w krwiobiegu, a potem dopiero następował zjazd; ale “odłączenie wtyczki” bez zapowiedzi nie wydarzyło mi się jeszcze nigdy. Kolejne cenne doświadczenie do kolekcji. Biorąc pod uwagę moje samopoczucie tamtego dnia bałam się, czy w piątek rano nie obudzę się z jakąś grypą. Być może “coś tam” mnie łapało, bo w sobotę rano też nie czułam się śpiewająco, ale nawet jeśli, to wirusy zostały chyba skutecznie załatwione słońcem, czosnkiem i probiotykami.
Tydzień treningowy jak zwykle zakończyłam bieganiem na Pętli Reja – jedynym miejscu na świecie, w którym w obydwie strony biega się z wiatrem i z górki. Wojtek mi obiecał, że w ciągu tygodnia mam tylko jeden trening biegowy do porzygu, a że w tym tygodniu w czwartek rzeczony porzyg był blisko, dziś miało być już subtelniej. Na szczęście nie ogarnęłam umysłem rozpiski treningowej i nie miałam czasu ani wystarczająco dużo oddechu, aby wypowiedzieć się na ten temat w trakcie biegu… Długość przerwy między seriami szybszych odcinków “nieco” mnie zaskoczyła, po drugiej z sześciu serii miałam poważny kryzys, trzecią serię zrobiłam absurdalnie szybko, po czym sytuacja się nieco ustabilizowała i do końca już poszło sprawnie. Nie wiedziałam, że jestem w stanie robić spokojne odcinki z tak dużą prędkością – to był bardzo dobry trening!
Zakończyłam trzytygodniowy okres “tempa startowe”. Teraz przede mną luźniejszy tydzień, choć jutro na basen wraca trener “główny”, a zwykle wraz z nim wraca we mnie uczucie bycia potrąconą przez tira. Widzę też w planie treningowym, że w środę na zakładce nie będę się jakoś specjalnie obijać, a jeśli wszystko dobrze pójdzie, to w sobotę wystartuję w biegu na piątkę. I tyrać będziemy wesoło dalej.