W mijającym sezonie nie miałam “złych” startów – takich, których w jakimkolwiek kontekście bym żałowała. Żałuję tylko zawodów, w których nie wystartowałam. Wszystkie pozostałe wspominam pozytywnie. Te w których wynik sportowy był dla mnie poniżej oczekiwań (lub poniżej krytyki) też zaliczam do udanych, bo wyniosłam z nich ogromnie ważną naukę.
Wybrałam sobie zresztą drogę, dzięki której jeszcze długo nie będę w stanie mówić o satysfakcjonującym wyniku. Bardziej pod górkę już nie mogłabym sobie zrobić (klik) 🙂 Cierpliwie robię swoje dzień po dniu i cieszę się z tego, że ta robota przynosi pożądane efekty.
Trudno było mi wybrać najlepsze starty z tego roku. Pod wieloma względami to był dla mnie ważny i przełomowy sezon. Wystartowałam dzień po dniu w zawodach pływackich i w biegu, osiągając zaskakująco dobry wynik w basenie i mocno taki sobie w bieganiu. Znacznie poprawiłam życiówkę na 800m dowolnym, przez dobry miesiąc przed zawodami trenując właściwie tylko na podtrzymanie tego, co zrobiłam w wodzie zimą. Wystartowałam w biegu na piątkę, “bo podejrzanie dobrze robi mi się ostatnio rozbiegania” i byłam zdziwiona, że w tym okresie przygotowań pobiegłam tak szybko. Wystartowałam w sztafecie triathlonowej w części rowerowej, jadąc pierwszy raz w życiu na rowerze czasowym. Pojechałam na triathlon po trzech godzinach snu w nocy (i bawiłam się świetnie). Wzięłam udział w olimpijce kompletnie bez przygotowań do jakiegokolwiek dłuższego dystansu niż sprint i też bawiłam się świetnie (choć poleciałam trochę zbyt zachowawczo i to pewnie dlatego). W Pucharze Polski dogoniłam peleton, dzięki czemu po raz pierwszy mogłam zobaczyć, jak to jest jechać w triathlonie w dużej grupie. Dużo startów, dużo emocji, dużo cennych lekcji. Były też tak cudne starty jak Gdynia, gdzie chyba 80% kibiców zebranych na trasie było moimi znajomymi! Takie przynajmniej odniosłam wrażenie, bo wszyscy zagrzewali mnie do walki, a to było SUPERFAJNE.
Było jednak kilkoro zawodów (tak tak, niestety właśnie w ten sposób się to odmienia), które były dla mnie wyjątkowe.
Przede wszystkim – Mistrzostwa Europy w aquathlonie w Bratysławie. Pierwszy raz brałam udział w zawodach ITU, więc jak łatwo się domyślić, przedsięwzięcie obfitowało w “pierwsze razy”. Wspominam ten wyjazd cudownie, także dlatego, że bardzo lubię Słowację, ale przede wszystkim ze względów sportowych. Poczułam na własnej skórze, co znaczy rywalizacja w zawodach międzynarodowych i już wiem, że szalenie mi to pasuje. Mogłam sprawdzić się w biegu z zawodniczkami, których kompletnie nie znałam i nie wiedziałam czego się po nich spodziewać (i vice versa). Część biegowa poprowadzona po kilometrowej pętli dodawała turbodoładowania, bo niemal wszędzie byli kibice. Po raz pierwszy miałam start w zawodach po południu i naprawdę dobrze to ogarnęłam logistycznie. Dzień po starcie byłam najbardziej zniszczonym człowiekiem świata i sam ten fakt wspominam również cudownie. Obudziłam się rano, wyszłam na rozbieganie wokół jeziora, po trasie wyścigu z dnia poprzedniego. To było bardzo wolne bieganie na bardzo sztywnych nogach i na totalnym luzie, bo emocje w końcu opadły. Przy okazji zgubiłam się na prostej drodze i zamiast sześciu, zrobiłam dziesięć kilometrów. Same pozytywy 😉
Po drugie – MP w Chodzieży. Organizacyjnie zdecydowanie najgorsze zawody w jakich brałam udział w tym roku; sportowo też raczej klęska. Popłynęłam tak strasznie słabo, że żałowałam, że w polskich jeziorach nie ma rekinów, bo wtedy byłaby szansa, że mnie któryś zeżre po drodze i nie będę musiała się już dłużej męczyć. Na tych zawodach przeżyłam sto różnych stanów, ale optymistyczny był tylko jeden akcent i dotyczył kręconych watów na rowerze. Przez niemal 40 kilometrów trasy tłumaczyłam swojej silnej woli, że nie musi być taka silna i że co jej zależy, lepiej zejść z trasy i oszczędzić sobie tego, co tutaj się odbywa. Wiedziałam jednak, że świadomie i dobrowolnie to ja raczej nie zejdę, więc zamiast za to próbowałam się zajechać w trupa, żeby już serio musieć zejść. Zapomniałam chyba, że w moim przypadku to jest kompletnie niemożliwe (nie chcecie wiedzieć, do jakiej wartości zakwasiłam się na teście wydolnościowym na rowerze…), więc dojechałam, a co więcej także dobiegłam do mety. Tam byłam jednocześnie wkurwiona, szczęśliwa, dumna, zmasakrowana, zawstydzona, zmęczona i naenergetyzowana. Pierwszy raz na mecie wyłam rzewnymi łzami od nadmiaru emocji. Start w Chodzieży był dla mnie cenną lekcją: że mocne pływanie do czerwca nie wystarcza na sierpień; że mogę jechać jak porąbana i potem doprzebierać nogami do mety, a nie od razu paść na glebę. To mi wystarczy, żeby uznać to doświadczenie za superważne.
Po trzecie – czasówka w Poznaniu. Niektórzy po sezonie nagradzają się wakacjami w ciepłych krajach, ja – czasówką :-)))) Co tu dużo gadać, to było jedno wielkie szczęście i jak tylko wspominam te zawody, to gęba mi się cieszy. Wspaniałe doświadczenie. Czułam się świetnie przygotowana, mocna, miałam świetny sprzęt i fantastyczne warunki do wyścigu. Niczego mi tam nie zabrakło. Bardzo chciałam to wygrać i bardzo się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że to mi się udało. Uwielbiam jazdę indywidualną na czas, bo choć nie ma w niej bezpośredniej rywalizacji ramię w ramię, to emocje są do końca. Jedyną strategią na wygraną jest wykorzystanie każdej sekundy na to, żeby dać z siebie wszystko. A kiedy na rowerze nie ma okładu w postaci pływania i biegania, to to “wszystko” zaczyna być całkiem satysfakcjonujące. Czy ja już wspominałam, że uwielbiam jeździć na rowerze?
A teraz wracam do roboty w basenie, żeby przyszły sezon był lepszy 🙂