Ho-ho, trochę zamuliłam ostatnio i to wcale nie tylko w blogowaniu. Fakty są takie, że w porównaniu z zeszłorocznym końcem marca jestem w ciemnej dolinie. Jedyne co mnie pociesza to to, że w zeszłym roku miałam co prawda świetny luty, najlepszy w życiu treningowy marzec, bardzo dobry kwiecień, ale… to by było na tyle. Potem to już ratuj się kto może. Choć sezon 2017 był moim najbardziej udanym z dotychczasowych, to właściwie przez wszystkie letnie miesiące walczyłam z mniejszą lub większą bombą. W tym roku bardzo staram się nie powtórzyć tego samego scenariusza, ale i tak potwornie wkurza mnie to, że jest tak jak jest, a nie lepiej.
Choć raczej nie kryję się nigdy ze swoimi wątpliwościami i potknięciami, to jednak w ostatnim czasie było ich tyle, że wolałam to przeczekać w milczeniu. Naprawdę jakiś totalny kombo brejker, kłody pod nogi, porażka na sto sposobów, polecam Joanna Skutkiewicz. Nawet rower się na mnie obraził. Jeden trening skończyłam w 1/3 zadania, bo miałam taką bombę, że nie mogłam przekręcić kilkuminutówek w intensywności około tej na 1/2 Ironmana (!!!!!). Kolejnego nie skończyłam co prawda za wcześnie, ale od połowy była już czarna rozpacz, niemoc i płacze. Ogólnie rzecz biorąc cały tamten tydzień był jakąś potworną porażką i do czwartku włącznie byłam całkiem do wyrzucenia. W końcu w czwartek po południu na pięć minut przed wyjściem na trening wykopałam się spod kołdry, stwierdziłam że nie ma absolutnie żadnej opcji żebym wyszła gdziekolwiek świadomie i dobrowolnie i zakopałam się pod nią z powrotem. Potem było już tylko gorzej, bo w piątek, kiedy obudziłam się rano i przypomniałam sobie, że mam zamiar iść biegać, złapało mnie takie psychofizyczne zwiotczenie, że już wiedziałam, że opcje są tylko dwie. Albo to już starość, wypalenie, brak motywacji i w ogóle wszystko naraz, albo po prostu łapie mnie jakieś kryptochoróbsko. I w ten oto sposób rozpoczęłam trzy dni bez trenowania. Już pierwszego dnia, w piątek, byłam w ciężkim szoku, że człowiek może być tak żywotny i pełny sił o godzinie 15:00. Normalnie, gdy pływam z samego rana, o tej porze aktywnie uczestniczę w walce ducha z materią, które debatują na temat zasobów sił na wykonanie kolejnego treningu. No jak nic pływanie rujnuje mi życie 🙂
Tak czy inaczej po tych trzech dniach nieróbstwa wszystko powoli ruszyło do przodu. W międzyczasie jeszcze zahaczyłam o laboratorium w celu sprawdzenia, czy moja krew czuje się tak samo źle jak ja (tragedii nie ma) i w ramach odstresowania głowy spędziłam dwa dni na Wydziale Biologii Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie nauczyłam się mnóstwa arcyciekawych rzeczy na najróżniejsze tematy, głównie związane z neurofizjologią. Pewnie nigdy o tym szerzej nie wspominałam, ale fascynuje mnie wszystko z przedrostkiem neuro-, zwłaszcza jeśli ma coś jeszcze przed -logią albo kończy się jeszcze inaczej. Choć udało mi się zahaczyć o pokrewne tematy już w pracy magisterskiej, to po cichu marzą mi się dalsze roboty naukowe z tego obszaru.
W weekend wreszcie nastąpiło zdecydowane tąpnięcie. Po dobrej sobocie zdarzyła się jeszcze lepsza niedziela, bo zrobiłam pierwszą w tym roku stówkę na szosówce. I to do tego w towarzystwie, a to dla mnie nie lada wydarzenie, bo zdecydowaną większość treningów robię sama – rozjazdy też. Było miło, ciepło, słonecznie i komfortowo. Wieczorem wyszłam jeszcze na godzinę biegu i byłam zaskoczona, że tak dobrze mi się latało. Co prawda kiedy po pierwszych dwóch kilometrach zatrzymałam się na światłach, trwały chyba jakieś wstrząsy sejsmiczne, bo chwiało mną w każdą stronę, a moje nogi były jakby zbudowane z czegoś pomiędzy watą, betonem, drewnem a galaretą. Jednak gdy zatrzymałam się w tym samym miejscu po kolejnych pięciu kilometrach, wszystko było już w porządeczku.
Jeśli ta naprawdę udana niedziela nie była wystarczającym powodem, żeby przekonać się, że wszystko idzie w dobrym kierunku, to z pewnością udało się to wtorkowemu popołudniu. W ciągu dnia padłam tak straszliwie, że kiedy obudziłam się po godzinie, to jedynym moim marzeniem było pójść znowu spać. Z profilaktycznym oburzeniem – wygnieciona, zaspana, zbombiona i połamana – zapowiedziałam Wojtkowi, że na interwałach na rowerze nie zamierzam wyjść choćby o wat powyżej najniższej założonej wartości, bo już mi starczy nie kończenia treningów na ten rok. Potem wyniosłam trenażer do ogródka, wsiadłam, włączyłam muzę i poniosło mnie jak rączego mustanga z dzikiej doliny – minutówki po 40 watów wyżej niż “ani jednego kurde wata więcej”. A trening wciąż był miły, właściwie chyba jeden z najsympatyczniejszych, jakie zrobiłam na trenażerze. I w gruncie rzeczy rok temu to bym tego nie przekręciła, więc może jeszcze będę żyć… 😉
No i ostatnia sprawa, czyli zmiana czasu. W sumie to uwielbiam zmianę czasu na letni, bo wtedy nagle za darmochę dostajemy godzinę jasności więcej. A kiedy jest jasno do 19:30, to świat naprawdę staje się gwałtownie słodszy. Haczyk polega na tym, że jak na razie moje samopoczucie po porannym budziku bywa w kratkę. W niedzielę o nowej 5:30 nie miałam żadnego problemu, żeby wstać i ruszyć na trening. W poniedziałek ledwo się wywlokłam i już od wyjścia z domu marzyłam o powrocie i walnięciu się w kimę (to ostatnie ostatecznie nie nastąpiło). Wczoraj 4:30 była co najmniej jak ósma, a ja świeża i rześka jak – nomen omen – poranek. Za to dzisiaj dopadło mnie znowu krytyczne niewyspanie i pierwszy raz w życiu po zaparkowaniu pod basenem… nastawiłam sobie budzik na za cztery minuty (!) i poszłam spać. I zasnęłam, więc czas od 5:28 do 5:32 minął jak dwadzieścia sekund. Może się w końcu przyzwyczaję, czego i Wam życzę, bo z wiosny szkoda nie korzystać. To rzekłszy, idę biegać… oh wait, w śniegu.