ACH TEN SUSZ!
Te zawody są nie do podrobienia. Niepowtarzalna impreza w wyjątkowej miejscowości. Trudno to nawet opisać – mam wrażenie, że na te dwa dni (w sumie to nawet na trzy) Susz staje się triathlonowym centrum wszechświata. Tam są chyba wszyscy, i to nawet bardziej wszyscy niż w sierpniu w Gdyni. Organizacja, trasa – wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Niezmiennie jestem zachwycona trasą mistrzostw Polski Elity – świetnie rozplanowaną strefą zmian, specjalnie zamontowaną platformą startową, urozmaiconą pętlą kolarską i krótką pętlą biegową, obstawioną w całości przez kibiców. Doping na tych zawodach jest szczególnie odczuwalny i naprawdę niesamowicie dodaje skrzydeł. Urzekł mnie też profesjonalizm obstawy medycznej na mecie (“dobrze się pani czuje?” “tak tak” “hm, na pewno?” “no tak, muszę sobie chwilę poleżeć”, “ale na pewno dobrze się pani czuje, taaak?” :D) i wolontariuszy na trasie. Niektórzy z tych ostatnich przez cały boży dzień mieli siłę nie tylko na to, żeby pilnować bezpieczeństwa i kierować zawodników po trasie, lecz także na to, żeby z pełnią werwy nam kibicować (“nie pozwól jej uciec!!!”).
No dobrze, ale tak całkiem serio, to żeby w pełni zrelacjonować ten swój tegoroczny Susz, muszę się cofnąć co najmniej o kilka dni. Żeby jeszcze stało się zadość tradycyjnemu marudzeniu, przypomnę, jaką to miałam kiepską treningowo zimę. Szczerze mówiąc w ogóle sobie nie wyobrażałam tego Susza, więc to że się tam pojawiłam, wystartowałam, a nawet dotarłam do mety, jest moim małym zwycięstwem. Nie czułam się specjalnie dobrze przygotowana, co nie nastrajało mnie pozytywnie. Co prawda poprzednie starty w tym roku (Bydgoszcz, Ślesin, Lusowo, Elbląg) pokazały mi, że nie jest aż tak źle jak to sobie wyobrażałam, ale zawody rangi MP to jednak inna para kaloszy – znacznie bardziej stresujący model 😉
Żeby się jeszcze trochę bardziej zestresować, w tygodniu poprzedzającym start spłynęło na mnie siedem małych plag egipskich. Wojtek złapał jakiś hardkor przezięb i stawał na głowie, żeby nie przekazać go mnie – ale oczywiście w piątek, dzień przed startem, musiałam poczuć się dziwnie osłabiona i zacząć panikować. Do tego we wtorek w zaskakujący sposób zajechałam sobie łydki na bieganiu, ale tak potwornie, że kiedy wyjeżdżałam w czwartek do Susza, to w ogóle nie było mowy o żadnym truchtaniu, bo miałam wrażenie, że coś mnie trzyma za mięsień podeszwowy. Też nie jest to specjalnie dobry prognostyk, prawda? Samopoczucie ratowała tylko Emondzia, która specjalnie na tę okazję dostała korbę z pomiarem mocy od swojego czasowego kolegi. Na pierwszym rekonesansie trasy trzy razy kalibrowałam miernik, bo byłam przekonana, że mi on przekłamuje i pokazuje za duże waty. Nie miałam racji, więc całkiem się z tego ucieszyłam.
Sprawy potencjalnego przeziębu i bolącej łydki i tak nieco przygasły przy kwestii prognozy pogody. Wszystkie meteogramy jak jeden mąż pokazywały, że w sobotę będzie lać od samego rana. Wyobraziłam sobie te tańczące karbonowe koła, driftowanie na brukowanym zjeździe, rozwałki na pasach na jezdni i tym podobne atrakcje, z których żadna nie wydawała się obiecująca. To jakiś cud, że do końca rywalizacji Elity Kobiet nie spadła ani kropla deszczu. Niestety chłopaki już nie mieli tyle szczęścia. Dwie gleby odbyły się już na odcinku 200m od wyjścia ze strefy zmian i to niestety nie był koniec, a im dalej, tym te upadki były gorsze w skutkach.
Prognozy nie podobały mi się tym bardziej, że to właśnie w części rowerowej upatrywałam jak zwykle swoją największą szansę na przesuwanie się do przodu. Obiecywałam sobie, że w wodzie ruszę tak, jakby te zawody miały się skończyć na 200m pływania, ale jednocześnie doskonale wiedziałam, jakie są moje możliwości w tej kwestii. Może gdybym miała okazję bezpośrednio przed startem przepłynąć 2000 metrów, w tym 1000 na maksa, to miałoby to szansę powodzenia – w innym wypadku bardzo trudno jest mi się rozpędzić od samego startu. Pogodziłam się więc z myślą, że wyjdę na szarym końcu, gdy dziewczyny z czołówki będą już dawno na trasie rowerowej. Rzeczywistość jednak bywa przewrotna: stosunkowo długo utrzymałam się w dużej grupie i wyszłam z wody z minutową stratą do głównej grupy, razem z zawodniczką, która do tej pory sporo mi w tej części ‘wkładała’. Mam też nowy, ciekawy wniosek: to że po 300 metrach masz wrażenie, że zaraz zwymiotujesz to wcale nie znaczy, że po kolejnych trzystu też będziesz je mieć. Joł!
Co do roweru mam bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony udało mi się dość długo utrzymać moc piekielną i dospawać do małej grupy, z drugiej strony – pierwszy raz po dospawaniu więcej się przewiozłam na kole niż byłam tą wiozącą. I to wcale nie dlatego, że nie miałam siły na prowadzenie, bo czułam się bardzo dobrze, ale dlatego, że jak się okazało, jestem mistrzynią prostej. Niby nie od wczoraj wiem, że w technice to ja mam pewne rezerwy, ale omg, muszę się za to zabrać szybciej i porządniej niż myślałam.
Bieg… cóż, rozpoczął się na tyle szybko i niepostrzeżenie, że nie miałam czasu rozkminiać, jak bardzo strasznie to zniosę. Kibice na trasie też nie pozwalali za dużo o tym myśleć. Choć czas (i styl, heh) mojego biegu w tym roku to mogiła, to czułam się znacznie lepiej i pewniej niż w każdym z poprzednich sezonów. Cieszę się też, że miałam okazję dać z siebie więcej – jakieś 400-500m przed metą wyprzedziłam trzecią z kolei zawodniczkę i wolałam nie sprawdzać, czy próbuje się mnie przytrzymać, tylko po prostu poginałam do mety. Chyba pierwszy raz w życiu z nieukrywaną radością przytuliłam się na dłuższą chwilę twarzą do materaca, ustawionego za finiszem specjalnie dla takich zombiaczków.
Moja lokata – 15 miejsce – jest wice-najgorszą z uzyskanych przeze mnie w zawodach rangi MP. Jednocześnie jednak nigdy wcześniej nie czułam, że jestem na lepszej pozycji wyjściowej do progresu. Wiem co poprawić, wiem jak – i widzę mniej więcej, ile pozycji do góry na liście wyników powinno mi to dać.Sprint jest niesamowity – trochę tu, trochę tam i lecisz na łeb na szyję albo odwrotnie. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to poza moim zasięgiem. Oby mi tylko starczyło zdrowia i warunków życiowych do tego, żeby nad tym pracować, to będzie dobrze.
Okropnie się cieszę, że mogłam ponownie wystartować w Suszu. Miałam milion wątpliwości co do tego startu i większość z nich absolutnie się nie sprawdziła. Czułam się bardzo niepewnie, a teraz jestem pełna dobrych myśli i czuję się zaszczycona, że było mi dane tam być. Zawody tego typu to naprawdę coś. Zostaliśmy do późnego popołudnia, żeby kibicować rywalizującym chłopakom i nie mogłam się tego doczekać – krótki start tej rangi to gigantyczne emocje, dynamika, zwroty akcji. Podobne odczucie miałam na Mistrzostwach Europy w Aquathlonie, w których uczestniczyłam w zeszłym roku na Słowacji. Tego na startach na długim dystansie się nie uświadczy…
No i właśnie, a propos długich startów. Sprint był-minął, więc niby mnie trochę odstresowało, ale plany na kolejne dwa weekendy napawają mnie drobnym przerażeniem. Pół biedy z tą Stężycą, bo choć zawsze, ale to zawsze histeryzuję, gdy długo nie startuję na olimpijce czy 1/4 IM, że to taki długi dystans i na pewno zdechnę po drodze osiem razy, to po wszystkim okazuje się, że takie zawody pasują mi znacznie bardziej niż sprint. Całkiem szalony będzie jednak pierwszy weekend lipca, bo – hahahahahahaha, omg – zapisałam się do Bydgoszczy na połówkę. Nie wyobrażam sobie w ogóle jakiegokolwiek sensownego biegnięcia po przejechaniu 90 km mocnego roweru. W ogóle trudno mi sobie wyobrazić bieg na dystansie półmaratonu, bo raz, że nigdy nawet nie ścigałam się w biegu dłuższym niż 10 km, a dwa, że ostatni długi bieg (22 km) zrobiłam jakoś w lutym, no może na początku marca. Było w sumie z pięć czy siedem takich treningów i choć raz albo dwa razy biegło mi się rewelacyjnie, to pozostałe wspominam jako epicką drogę przez mękę na ostatnich kilometrach. Fakt, że w lipcu prawdopodobnie nie będę biegła po śniegu – choć kto to tam wie, w górach podobno już spadł. W każdym razie start w tej połówce to jest jakiś szalony i trochę od czapy pomysł, bo treningów pod połówkę zrobiłam do tej pory aż zero i mam dwa tygodnie, żeby coś z tym fantem zrobić. Nie jest to oczywiście mój docelowy start, co więcej – jest to start typowo treningowy, który ma mi pokazać, czy jest sens w tym roku atakować zawody w Gdyni. Trzeba to koniecznie zweryfikować, zanim zacznę wyczarowywać tysiaka polskich złotych, z których należy wyskoczyć, aby zapisać się na te zawody (!!!!). Tak czy inaczej weryfikacja trwająca coś koło pięciu godzin to jest w moim odczuciu dość hardkorowy plan. Chyba nigdy nie startowałam w zawodach, w których sam dystans byłby dla mnie wyzwaniem – zawsze chodziło o to, żeby pokonać to po prostu jak najszybciej. A tu będzie inaczej. Boże, jakie życie byłoby proste, gdyby się przez ostatnie miesiące trenowało bieganie w ilości większej niż 30 km na tydzień (rzucam wartość z głowy – boję się ją weryfikować w TrainingPeaksie, bo jeśli jest mniej, to jestem w mogile).
Emondzilla idzie zatem chwilowo w odstawkę, a na arenę zmagań wychodzi znów książę Speed Concept. Zanim jednak pozbawię królową szos korby z pomiarem i wtrynię jej karbonową mość do kanciapy, zabrałam ją dziś jeszcze na 4-godzinną jazdę. To dość ciekawe doznanie, wyjść na 120 kilometrów i po pierwszych 20 stwierdzić, że jednak czuję się bardziej zmęczona niż przypuszczałam. Mimo wszystko uwielbiam to 🙂