Och, doprawdy nie wiem od czego tym razem zacząć! Może więc polećmy po kolei. Wróćmy więc do ubiegłego poniedziałku, kiedy to zaliczyłam kolejny przedziwny error życia.
Cóż tym razem mogło się stać? Gdy pozbyłam się kolejno podejrzenia złamania palca u stopy, srogiego zapalenia rozcięgna podeszwowego, poparzeń po uczuleniu na ketoprofen, anginy i zapalenia spojówek – zwróćcie uwagę, że opowiadam Wam o zdarzeniach z jednego miesiąca! – odetchnęłam z ulgą. Pomyślałam sobie: “uff, chyba wszystko jest teraz w porządku, nie muszę się niczym martwić”. I tego samego wieczoru zostawiłam na gumie do żucia… koronę zębową razem ze sztyftem, na którym się trzymała. A że z owego zęba został już tylko marny korzeń, natychmiast spanikowałam, że teraz pewnie mam kanał zębowy na wierzchu i umrę.
Dzisiaj już wiem, że rzeczywiście czeka mnie okropna przeprawa z tym zębem. Wprost nie mogę się doczekać, heh. Niemniej – nie jest to aż tak strasznie pilne jak się spodziewałam. Kamień z serca… przynajmniej na chwilę.
Wczoraj, w moje 29. urodziny, moje rozcięgno stwierdziło, że skoro jestem już taka stara, to pora uruchomić wszelkie niedoleczone przypadłości i zaatakowało znowu. Na tyle mocno, że chodzenie stało się przykre, ale nie aż tak silnie, żeby myśleć o odpuszczeniu startu albo pożalenia się trenerowi. Po powrocie z wycieczki do biura zawodów i strefy zmian (i tomografii zęba po drodze) wzięłam się ostro za rolowanie i masowanie spodu prawej stopy. Newralgiczne miejsce pod piętą się uspokoiło, ale niepokojące było to, jak mocno bolało mnie wciąż z boku stopy…
Padłam trupem przed 21:00, nie dbając nawet o to, że pralka nie skończyła roboty. Zasnęłam kamiennym snem, ale na niedługo, bo przed północą zorientowałam się, że Rasta łazi po mieszkaniu, tupie i dyszy. Chce wyjść na dwór albo chce mnie podenerwować. Wychodząc z założenia, że to ta druga opcja, wstałam i zamknęłam ją w drugim pokoju. Zasnęłam.
Hau.
Ommmm, jestem spokojna, jestem spokojna, jestem kwiatem lotosu na gładkiej tafli jeziora. Zasnęłam.
Hau.
Tym razem zerwałam się na równe nogi, na dół od piżamy założyłam krótkie spodenki jeansowe i wyszłam z nią na dwór. Jak się okazało, bardzo słusznie. Sorry piesku. Gdy wróciłam do mieszkania, pod drzwiami stał Smok, przekonany że teraz jego kolej. Powiedziałam mu, że skoro nie ma sraki, to nie ma spaceru i wróciłam do wyra. Śniło mi się, że jednak zabrałam go na dwór i że zaatakowały go dziki, które zrobiły mu ogromną dziurę w udzie i że próbowałam znaleźć weterynarza, który go uratuje w środku nocy. Ekstra.
Wstałam rano, puściłam pralkę na program szybkiego płukania z wirowaniem, ogarnęłam siebie i psy, powiesiłam pranie, zjadłam śniadanie i wyszłam na SKM-kę. Zaczął padać deszcz. Wróciłam pod dach, wygrzebałam kurtkę przeciwdeszczową i jako człowiek-plemnik ruszyłam na peron. Pogoda była tylko gorsza. Po przygodach w Kraśniku to już naprawdę nie robi na mnie wielkiego wrażenia, ale trochę się niepokoiłam, bo jak przystało na prawdziwą triathlonistkę, oczywiście w deszczu jeżdżę jak ostatnia pipa, a co więcej, to właśnie z powodu deszczu przykrywającego ulice w zeszłym roku zaliczyłam spektakularną katapultę podczas zawodów w Gdyni.
Zawody w Gdyni są bardzo specyficzne w stosunku do wszelkich innych zawodów w Polsce. Trzeba tutaj zostawić rower w strefie zmian na noc, a nie wolno przykrywać go pokrowcem; tylko tutaj startujemy wszyscy razem, bez rolling startu; choć mój wyścig rusza o 12:00, ze strefy zmian muszę wyjść do 9:30. Za każdym razem oznacza to długie kwitnięcie w okolicy startu, a w tym roku oznaczało samotne kwitnięcie w okolicy startu w deszczu. Z wielkim plecakiem, bo depozyt odmówił mi przyjęcia towaru na pół godziny, żebym mogła potem go zabrać i oddać raz jeszcze. Ostatecznie oddawałam go i zabierałam 3 razy w ciągu 2 minut, bo najpierw zapomniałam włożyć do plecaka butów i skarpetek, a potem zorientowałam się, że nie zdjęłam swojego ulubionego łańcuszka, którego bardzo nie chciałabym zerwać, zdejmując z siebie piankę.
Okej, a więc wystartowałam.
W takiej fali jeszcze nie startowałam. Jeśli ktoś tu dzisiaj zaczynał przygodę z triathlonem, mając jakieś opory w stosunku do wody otwartej, to nie zazdroszczę. To był hardkor. Ja akurat lubię takie warunki, choć nie raduję się z tego, że wypiłam trzy litry wody z zatoki. Stosunkowo dobrze sobie radzę, gdy fala nas wszystkich znosi, przykrywa i miota nami na prawo i lewo. Po raz kolejny wyszłam na ląd na bardzo przyzwoitej pozycji. Tym razem mogłabym być tym faktem trochę zaskoczona, bo przecież nie pływałam przez dwa tygodnie. Niemniej przedostatni trening pokazał mi, że forma pływacka z jakiegoś absurdalnego powodu mimo to się trzyma.
Gdy tylko wyszłam z wody, poczułam że straszliwie boli mnie prawa stopa. Do tej pory nawet na etapie mocnego “ataku” zapalenia rozcięgna, podczas startów było w porządku, a na biegu nie bolało mnie w ogóle. Zaczynało się dopiero później. Tym razem bolało bardzo, ale nie myślałam o tym jeszcze.
Co do roweru, mam bardzo ambiwalentne uczucia. Niby drugi czas wśród kobiet, niby sporo uciekłam rywalce z którą wyszłam z T1, ale pozostaje ogromny niedosyt w kwestii watów. Nie szło. Pojechałam pod tym względem najsłabiej w tym sezonie, a przypominam, że startowałam wyłącznie na dystansach 1/4 i olimpijce! Wiatr w jedną stronę dodawał prędkości, w drugą niemalże stawiał w miejscu.
Gdy zeszłam z roweru w T2, wiatr mi go porwał. Serio. To było epicko dziwne. Gorsze jednak było to, że stopa bolała mnie już masakrycznie. Każdy krok kosztował mnie sporo cierpienia. Dotruchtałam z rowerem do stanowiska, potem równie świńskim truchtem do worka z butami biegowymi – po betonie, OMFG, co za ból. Miałam jeszcze nadzieję, że to się rozbiega. Ale nic z tego.
Ostatnia część dzisiejszego triathlonu to już wyłącznie ból i łzy. Zero radochy. Wyprzedziły mnie jeszcze trzy zawodniczki, w tym trzecia na 400-500 metrów do mety. Z mojej strony zero możliwości odpowiedzi. Na mecie myślałam tylko o tym, żeby stanąć w miejscu i nie musieć robić już nigdy ani jednego kroku.
Nie jestem zwolenniczką kończenia zawodów za wszelką cenę. Nie uważam, żeby był w tym jakiś heroizm, zwłaszcza jeśli okaże się, że coś mi w tej stopie pękło, a ja to sobie dojechałam w ten sposób. Ale bardzo, bardzo nie chciałam znowu kończyć Gdyni z DNF-em. A przez to, że w tym sezonie startowałam na samych dłuższych dystansach, sprint wydawał mi się niesamowicie krótki. Wiedziałam że raz-dwa i będzie po sprawie.
A więc dzisiaj kończę zawody jako szósta kobieta Open, trzecia w kategorii K25. Nie mam z czego być zadowolona, ale nic więcej dziś bym nie wykrzesała.
Szczerze mówiąc ta czarna seria dziwnych przypadków z jednej strony wydaje mi się aż śmieszna, z drugiej strony nie jest mi wcale do śmiechu i jestem tym już wykończona. Chciałabym, żeby limit pecha już został wyczerpany.
Z czego to wszystko wynika? Trochę chyba ze zwyczajnego pecha właśnie. Ktoś kto patrzy na to z boku może sobie pomyśleć, że jestem jakaś zajechana albo wyczerpana, więc muszę zdementować czym prędzej te ewentualne plotki. Otóż trudno byłoby mi znaleźć cokolwiek, co można by zrobić lepiej w moim planie treningowym i mówię to z pełną odpowiedzialnością. Trafił mi się trener nie tylko super rozsądny i z wyczuciem, ale też taki, który stawia zdrowie zawodnika wyżej niż ciśnięcie za wszelką cenę.
Niemniej – tak się złożyło, że ja w tym roku do połowy lutego praktycznie nie trenowałam. Ze względu na mnogość zmian życiowych spisałam ten sezon na straty. Niektórzy z Was wiedzą, że deklarowałam, że nie będę startować w triathlonie w tym sezonie, a jeśli nawet będę w jakimś lokalnym, to tylko na zaliczenie. Postanowiłam jednak się ścigać, a ambicja nie pozwala mi na traktowanie sportu mniej serio niż wcześniej.
W przyszłość spoglądam więc naprawdę bardzo optymistycznie. Muszę tylko poukładać sobie pewne sprawy. Niedawno zaczęłam w życiu jakby trochę nowy rozdział, a nawet kilka ich naraz. Nie mogę oczekiwać, że to nie wpłynie na sport. Oczywiście że wpływa, zarówno pozytywnie – bo bardzo dobitnie poczułam, że triathlon to coś, co tak strasznie chcę robić – jak i negatywnie, bo zwyczajnie czasem brakuje mi sił na to, żeby potraktować trening inaczej niż “zrobić i zapomnieć, wrócić do innych spraw”.
Teraz możecie więc trzymać kciuki za to, żeby fail ze stopą nie okazał się tak niedobry, jak to obecnie przypuszczam. Nie wyobrażam sobie być jutro gdzie indziej, niż na Skwerze Kościuszki, kibicując ajronmenom. Okładam więc girę lodem i życzę Wam wszystkim jutro powodzenia. Do zobaczenia!