Kilka lat temu mój dziadek, mój Anioł Stróż, leżąc w szpitalnym łóżku, zapytał mnie, czy umiera. Umierał. Parę miesięcy później zadzwonił do mnie mój tata, “że nie wie jak mi to powiedzieć” i tego samego dnia leciałam na pogrzeb mojej mamy. Mam nadzieję, że życie nigdy nie każe mi przyznać, że któryś rok był gorszy niż 2015. Ale 2019 zdecydowanie pretenduje do tytułu wicemistrza w plebiscycie trudności.
Wigilia to czas podsumowań roku. Mam na to więcej czasu niż zwykle, bo pierwszy raz nie spędzam świąt z rodziną. Żadnych choinek, zakupów, prezentów. W tym roku podejmowałam wiele decyzji, które w krótkim ujęciu czasowym sprawiały mi ogromny dyskomfort. Podejmowałam je świadomie i patrzyłam na nie jako na inwestycje. Z tą jest podobnie.
2019 był rokiem, który przeorał mnie gębą po żużlu. W 2019 roku zrobiłam większy postęp jako człowiek niż przez poprzednie -naście lat życia.
1 stycznia 2018 roku, gdyby ktoś mi zaproponował, żeby umrzeć w miarę szybko i bezboleśnie, brałabym to jak wygraną. 1 stycznia 2019 płakałam i rozpaczałam tak strasznie, że nie wiedziałam, że dorosły człowiek może tak płakać. Rzuciłam się w nieznane, podejmując decyzję, z którą chciałam się zmierzyć jak najszybciej i każdym kosztem. Przez łzy mówiłam, że będzie z tego coś dobrego. I jest. 1 stycznia 2020 roku być może po raz kolejny dam sobie prawo do wypłakania się tyle, ile potrzebuję. Ale to jest zupełnie w porządku, bo żaden z takich pierwszych stycznia nie staje mi na drodze do celów, które sobie obieram.
Na początku roku świadomie i dobrowolnie wrzuciłam się w życiowy zakręt. Pewnego dnia zostałam z pustą lodówką i bez grosza na koncie. Przy kasie w supermarkecie odkładałam ziemniaki z siatki, żeby zmieścić się w ostatnich kilku złotych. Tego samego dnia walnął mi prąd w mieszkaniu, zostawiając mnie bez ciepłej wody i ogrzewania w styczniu, a człowiek, któremu bezgranicznie ufałam i za którego oddałabym życie, odwrócił się ode mnie plecami, żeby pójść drogą, w której nie było dla mnie miejsca. Przez chwilę zastanawiałam się, czy może być jeszcze gorzej.
Na początku roku nie miałam prawie nic, nawet głupiego stojaka na pranie, patelni ani adresu do korespondencji. Moją tożsamość określało to, co mi zostało: moje psy, rowery i możliwość wyjścia na trening.
Warto było to przetrwać. Po kilku latach przestoju wróciłam na rynek pracy z pierdolnięciem. Założyłam swoją firmę. Zdarzało mi się pracować od rana do nocy. Być w pracy całą dobę. Napisałam kolejną książkę – kolejną nie pod swoim nazwiskiem. Rozpoczęłam studia podyplomowe. Z powodzeniem współpracowałam z firmami z tak różnych branż, że trudno byłoby w nich znaleźć jakiś wspólny element. Wreszcie zaczęłam wykorzystywać swój unikalny zestaw umiejętności. Jeszcze do niedawna prędzej bym się udusiła niż przyznała, że mam tak wysoki skill, choć przecież korzystałam z niego już od wielu lat. W końcu przestałam ganić się za to, że nie jestem i nie potrafię być jedynie sportowcem. W pewnym momencie zaczęło zostawać mi na koncie więcej, niż zarabiałam przez pierwsze miesiące roku.
Zaczęłam konsekwentnie przekuwać swoje słabości w siłę. Przestałam na siłę próbować się sklasyfikować, wmawiać sobie, że bycie dobrym w więcej niż jednej rzeczy to nie bycie dobrym w ogóle. Przestałam się bać swojej obsesyjnej punktualności i zamiłowania do skrupulatnych przygotowań do każdego przedsięwzięcia biznesowego i społecznego; to właśnie one niejednokrotnie stawiały mnie w bardzo dobrym świetle. Przestałam się wstydzić swojej ekstrawersji idącej w stronę emocjonalnego ekshibicjonizmu. Bezpośrednio po zakończeniu bliskiej sobie relacji, gdy przestałam mieć się do kogo odezwać, komu relacjonować wszystkie swoje radości i bolączki, zaczęłam nagrywać swój podcast. Miesiąc później – 2500 odsłuchań później – dostałam pierwszą propozycję komercyjnej współpracy.
Kończąc sezon triathlonowy 2018 mówiłam wyraźnie, że kolejnego roku nie przetrwam. W lutym nawiązałam współpracę z Tomkiem (Endure Team), co było jedną z najlepszych decyzji życia. Tomek wyciągnął mnie za uszy, gdy byłam krok od poddania się. Przeformułowałam swoją relację ze sportem, który znowu stał się dla mnie czymś niewymownie ważnym. Moim, najmojszym, choć przestał być centrum wszechświata. Zaliczyłam udany sezon i dziesięć razy stawałam na podium, mimo że nie miałam w ogóle startować. Szczęście i wdzięczność niosły mnie po trasie lipcowego wyścigu. Czuję, że najlepsze jeszcze przede mną.
Zdarzyło mi się po kilka razy dziennie myśleć, że mdleję albo mam zawał; całymi dniami telepać się ze stresu. Zdarzało mi się wychodzić z domu i zawracać po dziesięć razy jeszcze przed wejściem do windy, bo nie mogłam przestać histerycznie płakać. Zdarzyło mi się spędzać wieczór leżąc na balkonie z butelką wina i becząc tak, że bałam się, że sąsiedzi wezwą policję. Ale zdarzało mi się też być najszczęśliwszą na świecie. Tak, jakbym już była tam gdzie trzeba i nic więcej nie musiała w życiu osiągać. Nie ma teraz ze mną tego uczucia, ale skoro wiem, że ono istnieje, mogę wierzyć, że wróci. Jestem i będę wdzięczna za to, że było mi dane tego zaznać.
Odwiedziłam sąsiednią galaktykę, poznając nowy wymiar, a przede wszystkim samą siebie. Mój mózg pokazał mi, co potrafi. Do dziś jestem pod wrażeniem i nieustannie żałuję, że nie mogę opowiedzieć o tym tutaj ze szczegółami. Tak silny bodziec odchorowałam potem przez niemal tydzień, ale warto było przeżyć jedno z doświadczeń, które na zawsze zmieniło moje postrzeganie świata.
Musiałam pogodzić się z tym, że wiele moich wcześniejszych przekonań było bzdurą. Że rzeczy nie zawsze są takie, jakimi usilnie chcemy je widzieć. Musiałam nauczyć się sobie radzić, gdy zabrakło przy mnie osoby, przy której mogłam pozostać dziecięciem; która zatrzymałyby mnie zawsze wtedy, gdy leciałabym na pełnej prędkości w stronę złowrogo bulgoczącego wulkanu. Ale znalazłam się na krawędzi tego wulkanu kilka razy i okazało się, że częściej zamiast gorącej lawy jest tam tylko ciepła woda. Potrafię przetrwać dużo. Stało się jasne, że skoro nie jestem dla nikogo najbliższa na świecie, muszę przynajmniej dojść z sobą samą do porozumienia.
Nauczyłam się mówić “nie” i stawiać granice. Nauczyłam się nie dawać wpędzać się w przygniatające poczucie winy. I nie dawać się robić. Kończyć to, co powinno być zakończone, nawet jeśli myślę, że więcej nie zniosę i że nie chcę sobie tego robić – a potem iść dalej z podniesioną głową.
To nie znaczy, że nie doceniam tego, czemu powiedziałam “koniec”. Nie żałuję absolutnie żadnego kroku, żadnej decyzji i ani jednego dnia, jaki był mi dany w tym roku. Wszystkie doprowadziły mnie do pięknych, dobrych, wartościowych rzeczy. To mój najcenniejszy zasób: móc powiedzieć, że niczego w życiu nie żałuję.
Nie powiem Wam, że “dotarłam do celu”, że jestem spokojna albo szczęśliwa. Ale jestem dzisiaj najlepszą, najmądrzejszą wersją siebie. Jestem silniejsza niż przypuszczałam. Wiem, że mogę ufać swojej intuicji i często przyznać sobie rację.
To nie jest jeszcze “success story”. Nie piszę tego tutaj, żebyście dawali mi lajki. Piszę to dlatego, że wchodząc w 30. rok życia, jestem w końcu w stanie od czasu do czasu dać lajka samej sobie. Nie boję się o tym wszystkim mówić, bo moja historia nie jest wyjątkowa. Co drugi z Was ma podobną – wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.
Traktuję ten rok jako rozgrzewkę. Biorę to, co jest przede mną. Świadomie i starannie KSZTAŁTUJĘ to, co przede mną.
Mam coś jeszcze do załatwienia z tym światem, zanim dotrę do miejsca, gdzie postawię dom.
A to, co tu napisałam, rozwijam jeszcze w odcinku podcastu, który znajdziecie tutaj – Anchor, Apple Podcasts, Spotify.