Nie lubię sylwestra. Nigdy nie lubiłam. Czasem mocniej, czasem słabiej. Najsłabiej z pewnością wtedy, kiedy w czasach licealnych oddawałam się uciesze imprezowania przy każdej nadarzającej się okazji. Przełomowa noc z 2009 na 2010 rok, którą spędziłam na zawodach agility pod Białymstokiem, na długo wyleczyła mnie z pomysłu beztroskiego i suto zakrapianego imprezowania, gdyż skutki jej czułam bardzo dotkliwie przez kilka następnych dni. Pierwszego przebiegu w Nowym Roku nawet nie pamiętam (zobaczyłam go dopiero na filmiku), a przez cały dzień miałam wrażenie że umieram. Ogólnie rzecz biorąc impreza była oczywiście przednia i niezapomniana (choć może bardziej adekwatne byłoby określenie: niepamiętana), a przede wszystkim bardzo się cieszyłam, że mój pies zwany Rastą wreszcie spędzi tę noc inaczej, niż kuląc się pod wanną w łazience.
Jednym z głównych powodów, przez które nie lubię sylwestra, obok tradycji związanej z koniecznością imprezowania i chlania szampana “bo tak”, są petardy i fajerwerki. O tyle, o ile mogę zrozumieć ludzi, którzy twierdzą, że te drugie mają jakąś wartość estetyczną, tak petardy są czymś, co nie ma nawet najmniejszego sensu.
Nie trzeba chyba nikomu mówić, co przeżywają zwierzaki w tę noc. Zwłaszcza te dzikie, które żyją w lasach, na polach, w rezerwatach. Zwierzęta w zoo i psy w schroniskach, które umierają ze strachu- niestety czasami dosłownie. I w końcu wszystkie koty i psy domowe, oprócz tych nielicznych, które nie zwracają uwagi na strzały.
Co roku w okresie okołosylwestrowym giną setki psów. Przerażone hukiem zywają się ze smyczy, uciekają na spacerach, głuchną na wołania, wbiegają prosto pod samochody albo chowają się tak, że nie można ich znaleźć. Nawet najspokojniejszy, najbardziej posłuszny pies w obliczu poważnego zagrożenia, jakim jawi mu się wybuchająca metr od niego petarda, może zwyczajnie zacząć uciekać przed siebie.
Ja się im nie dziwię. Gdybym była psem albo kotem, też na pewno bałabym się wystrzałów. Nie rozumiem, dlaczego ludzi bawi to, że coś wybucha z potwornym hukiem obok nich. Świetna rozrywka. Dla niektórych nawet dosłownie, o czym wiedzą lekarze, dyżurujący tej nocy w szpitalach.
Wracając jednak do psów. Moja Rasta jako szczeniak w ogóle nie bała się strzałów. Kiedy miała niecałe cztery miesiące, petarda wybuchła może pięć metrów od nas i nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Do tego mieszkałyśmy w miejscu, gdzie od początku grudnia wybuchy były na porządku dziennym, a od połowy miesiąca stawały się nieodłącznym elementem codzienności. Kilka dni przed sylwestrem najwyraźniej dzieciaki robiły już próby generalne przed wielką nocą, bo grzmocili mi pod oknami od rana do wieczora. 31 grudnia sama bałam się już wychodzić z bloku, żeby nie dostać petardą w łeb.
W pewnym momencie – nie potrafię określić kiedy – Rastce się coś odmieniło i z chojraka zamieniła się w tchórzofretkę. Nie miała żadnego przykrego wspomnienia związanego z wybuchami (imho najbardziej przykra była ta petarda za jej szczenięctwa, ale wtedy ledwo co ją zauważyła), po prostu któregoś dnia zaczęła się bać zarówno fajerwerków jak i np. odgłosu strzelania z wiatrówki. Próbowałam to odkręcać, ale kompletnie nic to nie dawało, a chyba nawet pogłębiało problem i powodowało, że obydwie się stresowałyśmy.
Po przeprowadzce do Warszawy nie mogłam uwierzyć własnym oczom, a raczej uszom. Przyszedł grudzień, a petard ani widu ani słychu. Sądziłam że nawalanka zacznie się najpóźniej tydzień przed sylwestrem, jednak nawet wtedy nie usłyszałam pod blokiem ani jednego wybuchu. Dziękowałam losowi za błogosławieństwo zamieszkania w spokojnej, “emeryckiej” dzielnicy, jednak – jak się okazało – Służewiec wcale nie jest w tej materii wyjątkiem. Tutaj, na Czerniakowskiej, z pełnym spokojem mogę wychodzić z psami na spacery aż do ostatniego dnia roku i nie mam obaw, że ktoś zabije mi psa petardą (a takowe często miewałam w Gdańsku). Nie wiem z czego wynika ta różnica, ale jest naprawdę wyraźna, wręcz porażająca. “Za moich czasów”, tj. do 2009 roku, cały Gdańsk (a już zwłaszcza Zielony Trójkąt, pełen dzieciaków w typie “podwórkowym”) od początku grudnia aż drżał w posadach od huków. W Warszawie tego nie ma. Nadal jestem w szoku, ale bardzo pozytywnym.
W zeszłym roku otrzymałam jednak bolesną nauczkę i przestrogę, żeby się zbytnio nie rozprężać. To był pierwszy sylwester małego (wówczas 7-miesięcznego) Smoka i obawiałam się o to, jak on to zniesie, chociaż wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że Smoś ma huki w poważaniu (w przeddzień sylwestra z nim frisbowałam i akurat nagrał się jeden z głośniejszych strzałów tego dnia). Cała moja atencja skupiała się na szczeniaku, a do Rasty podchodziłam jak do “łysego konia”. Odkąd pojawił się Smok, tak dobrze mi się z nią pracowało, była taka miła i posłuszna.. z tego powodu stwierdziłam, że jest w stu procentach przewidywalna i nic mnie z jej strony nie zaskoczy.
Jak dobrze, że głupi ma często szczęście. Gdyby nie fart – i fakt, że Rastka wykazała się większym zasobem mądrości życiowej niż jej pani – mogłabym w 2013 rok wejść z tylko jednym borderem. W sylwestrowy wieczór zebrałam się do wyjścia z psami na krótkie siku pod blok. Najbliższy trawnik, na który z nimi wychodzę, jest oddalony od klatki schodowej o jakieś 15 metrów, a przejście jest zamknięte w dziedzińcu. Zazwyczaj po prostu otwierałam drzwi bloku i kiedy kończyłam schodzić w dół po schodkach, Rasta już była na trawie. Tego wieczoru osmyczowałam Smoka, ale – z idiotycznym przekonaniem, że Rastka taka grzeczna i niczym mnie nie zdziwi – tylko jego. Wyszłam przed blok, jak codzień, i zbliżając się do trawnika zorientowałam się, że stoi na nim sąsiad z dziećmi i.. właśnie odpalają petardy. W tym momencie gorzko pożałowałam decyzji o niezłapaniu Rasty na smycz. Usłyszawszy huk, którego źródło znajdowało się kilka metrów od niej, zarządziła odwrót. Problem w tym, że nie mogła zawrócić do bloku, bo musiałaby przejść obok fajerwerkowiczów. Zanim zdążyłam zawołać ją choćby jednym słowem, już straciłam ją z oczu..
To było najdłuższe parę minut w moim życiu.
Po tych kilku minutach, kiedy zrozpaczona stwierdziłam, że Rasta chyba zapadła się pod ziemię, bo – choć wydawało mi się, że gonię za nią – jej po prostu nie ma, dobiegłam do bloku żeby zadzwonić domofonem po Wojtka. Wtedy do klatki schodowej przybiegł sąsiad i powiedział mi: “Wpuściliśmy ją do bloku”.
Kamień z serca. Otworzyłam drzwi wejściowe i przywitałam przerażonego Rastucha. Sama nie mogłam uwierzyć w to, że wykazała się takim rozsądkiem, żeby w paraliżującym strachu obiec sąsiedni blok, przebiec przez osiedlową uliczkę i wrócić prosto pod drzwi naszego budynku.
Nigdy więcej. Jak zwykle sprawdziła się zasada, że nic się nie stanie, dopóki coś się nie stanie. Z niewiadomych przyczyn byłam przekonana, że wiem co zrobi mój pies w takiej sytuacji. A guzik. Parę minut później, biegając w histerii po osiedlu, wyobrażałam sobie już jak rozwieszam ogłoszenia o zaginionym borderze, dzwonię do schronisk, wystaję długimi godzinami pod blokami. I jak co chwila sprawdzam, czy jakaś biało-czarna plama nie leży na ulicy…
Ku przestrodze.
Jeszcze dzisiaj rano, o 6:30, latałam z psami po Rezerwacie – na co na pewno nie odważyłabym się w Gdańsku. Minęło już południe, a u nas na Czerniakowie nadal cudowna cisza, niezmącona nawet jednym hukiem. Mimo to żadnego z borderów już nie puszczę dziś ze smyczy pod blokiem. Ciekawa jestem, co powie Smok na atrakcje dzisiejszej nocy. W zeszłym roku był przestraszony jak wracaliśmy do domu z wieczornego spaceru, ale przypuszczam, że głównie z powodu mojej paniki (ładne skojarzenie w psie zbudowałam, nie ma co), bo w domu nawet o północy nie skumał, że coś się dzieje strasznego. No to miłej zabawy. Nie zdemolujcie mi miasta, proszę. Marzę o tym, że kiedyś odpalanie fajerwerków i petard będzie dozwolone 1 stycznia każdego roku od północy do godziny 00:20 (to wystarczy, żeby puścić z dymem grube miliony – kolejna rzecz, która mnie zadziwia – nie szkoda ludziom kasy?), a w każdym innym terminie karane mandatami. Może to by coś dało. To samo zaostrzenie przydałoby się wprowadzić wobec ludzi, którzy beztrosko zostawiają syf na ulicach po swojej szampańskiej zabawie. W Nowy Rok miasto wygląda tak, jakby po ulicach przejechało wojsko. Pijane. Chyba każdy wychodzi z założenia, że bawi się absolutnie cały świat – w końcu w sylwestra jest konieczność bawienia się i imprezowania. Jak zwykle dziki tłum przejmuje dowodzenie i nie ma odrobiny szacunku dla tych, którzy nie mają ochoty się z nimi bawić. A więc – raz jeszcze – szczęśliwego.
Możliwość komentowania została wyłączona.