Jutro stukną nam dwa lata od dnia, w którym wrzuciliśmy kartony, walizki i cztery psy do Alhambry i przewieźliśmy to wszystko do nowego mieszkania, przechwytując po drodze klucze od jego właścicielki. Jak widać, Prima Aprilis to fantastyczna data na poważne życiowe zmiany. A wszystko zaczęło się od nieco przypadkowej wspólnej wycieczki do Gdyni kilka miesięcy wcześniej i zupełnie niezobowiązująco rzuconego: “Ej, a może byśmy się tu przeprowadzili?”
Ej, a w sumie czemu nie? I całą drogę z Gdyni do Warszawy, z wyjątkiem paru chwil, gdy na autostradzie brakowało internetu, przesiedziałam w ogłoszeniach na otodom.pl.
Miesiąc później pisałam, że to była świetna decyzja. Rok później twierdziłam to samo. Dwa lata po przeprowadzce – jeśli czegokolwiek żałuję, to tylko tego, że człowiek naprawdę przyzwyczaja się do dobrego.
Przyzwyczaiłam się do tego, że każda dzielnica miasta jest otoczona lasem. Że w dowolnej chwili mogę w ciągu kwadransa przetransportować się nad morze. Że mamy dużo słońca, czyste powietrze i sympatycznych ludzi. Na początku to wszystko było nowe, wszystko to chłonęłam i zachwycałam się tym. Gdy po raz pierwszy chodziłam po lesie przy samym morzu na Kolibkach, nie mogłam uwierzyć że to miejsce istnieje naprawdę. Wschód słońca oglądany sprzed orłowskiego mola był jak obrazek z bajki. Ścieżki w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym dwoiły się, troiły, przeplatały i mieszały ze sobą, tworząc nieodgadniony labirynt pięknych tras. Zakwasy w pośladach po pierwszym bieganiu też pamiętam – w Warszawie nie ma takich podbiegów…
Co prawda trudno jest codziennie zachwycać się tymi samymi widokami i faktem, że ludzie są dla siebie życzliwi, ale wciąż potrafi mnie to wzruszyć i poruszyć. W parę minut wypadam rowerem na asfaltową pętlę po Kaszubach. Pagórki, zjazdy, pola, zwierzaki i mnóstwo kolarzy – to bywa moim codziennym krajobrazem.
Chociaż bywam w Gdańsku codziennie, a czasem nawet dwa razy dziennie, moje serce należy do Gdyni. Na szczęście Trójmiasto jest jak jedno miasto i szybciej przejeżdżam obwodnicą na jego drugi koniec niż z jednej do drugiej dzielnicy w Warszawie. Żeby nie było – nie mam nic do Warszawy. Doceniam możliwości jakie daje, uwielbiam jej majestatyczne piękno. Ale zmęczyłam się nią tak potwornie, że teraz nie mogę wytrzymać tam dłużej niż trzy dni. I to pomimo tego, że tylko w stolicy są trzy 50-metrowe baseny, ukochana pętla habdzińska, konie na Służewcu i – last but not least – kawiarnie Green Caffe Nero 🙂
Gdynio, uwielbiam cię bezgranicznie. Nawet wtedy, gdy nie da się wejść bez kolejki na pas nadmorski, bo turyści wypełniają szczelnie każdy metr kwadratowy. Jest coś satysfakcjonującego w tym, że tam gdzie inni przyjeżdżają odpocząć, ty mieszkasz na stałe. I nawet wtedy, gdy jest zimno i pada, bo wtedy pas nadmorski mam cały dla siebie.