Szybka regeneracja zawsze była moją charakterystyczną cechą. Zawsze miałam także wrażenie, że jest to coś danego mi bez żadnej zasługi z mojej strony i mogę to po prostu potraktować jako genetyczny prezent.
Jakiś czas później w badaniach z pomiarem zakwaszenia “wszystko się wydało”. Trudno mnie zamęczyć objętością, a intensywności zwyczajnie do siebie nie dopuszczam. Próg mleczanowy mam gdzieś w kosmosie, co oznacza mniej więcej tyle, że tempo progowe, kojarzone zwykle z wysiłkiem na poziomie “już ciężko, ale jeszcze komfortowo” u mnie jest blisko maksa. W zeszłym roku na treningu biegowym zakwasiłam się do 8 mmoli i ogłosiliśmy wtedy rychły koniec świata.
Przyznaję jednak, że tamto “wtedy” i “teraz” różniło się głównie tym, że kiedyś w dużej mierze robiłam sobie co chciałam, a teraz usilnie próbuję jednak trzymać się planu treningowego. Ów plan zakłada między innymi to, że czasem jestem zmęczona, mimo że bardzo bym sobie życzyła, żeby tak nie było.
I niekiedy, zupełnie znienacka (tak mi się zwykle wydaje), ni stąd ni zowąd (w mojej chwilowej ocenie) nadchodzi ona, bomba tysiąclecia.
Mam wrażenie że bywa to wśród sportowców tematem tabu. Wielu z nas, choćby ich wbiło w podłogę na cały boży dzień, nigdy nie przyznają się, że coś idzie nie po ich myśli. Zawsze są wypoczęci, pełni sił i wigoru, wyspani, a plan treningowy realizują w stu procentach. Tak przynajmniej wynika z ich publicznych wypowiedzi. Dopiero gdy coś pójdzie nie tak na zawodach, okazuje się, że nie tyle przeszkadzał rąbek u spódnicy, co po prostu wszystko uwierało jak cholera.
Żyjemy w dobie haseł mówiących o niepoddawaniu się, zmęczeniu które jest tylko fikcją, prymatu determinacji nad wszelkimi życiowymi przeciwnościami oraz ogólnie o tym, że jeśli na dwie sekundy przestajesz być produktywnym, ogarniętym, nieustępliwym sportowcem, to powinieneś przykleić sobie na czoło wielką kartkę z napisem LEŃ.
A może rzeczywiście istnieją na świecie zawodnicy, którzy nigdy nie czują się umordowani, których nigdy nic nie boli i którym wystarczy spać po 4 godziny na dobę.
Ja na pewno do nich nie należę. Pomimo tego, że – zwłaszcza jak jest dobra pogoda – to choćbym czuła wybitne zmęczenie materiału, to i tak wyjdę na rower i odzyskam energię niczym kwiatek drogą fotosyntezy. I nawet mimo tego, że tak jestem fizjologicznie skonstruowana, że nawet ciężkie treningi kończę z wyjściową wartością kwasu mlekowego we krwi.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, jak upartym jestem osłem. Można mi tłumaczyć, mówić, radzić i podpowiadać, a ja i tak popełnię ten sam błąd osiem tysięcy dwieście czterdzieści siedem razy. Mój organizm jest naprawdę wyrozumiały i wiele rzeczy mi wybacza. Zatem skoro udało mi się pojechać 100 kilometrów na rowerze i nawet nie zgłodniałam, potem z wielkim zdziwieniem i ogólnym obrażeniem na świat przyjmuję to, że na zwykłym półtoragodzinnym rozjeździe kończy mi się prąd. A czasem jak się kończy, to epicko. Odkąd używam miernika mocy, widać to jak na dłoni. W ostatnim półroczu już trzy razy zdarzyło mi się kręcić i płakać rzewnymi łzami – tętno nie rosło, waty spadały, a ja czułam się jakbym jechała pod wiatr (na trenażerze!) i to co najmniej pod progiem. Niestety, w jakichś mrocznych zakamarkach mojej podświadomości niezmiennie jest przekonanie, że sport wytrzymałościowy to – cóż – wytrzymywanie. Niewątpliwie coś w tym jest, tylko że chyba nie do końca trzeba realizować tę potrzebę znoszenia bólu/dyskomfortu/niewygody tam gdzie nie ma takiej potrzeby. Chyba czerpię z tego jakiegoś rodzaju chorą satysfakcję, że udało mi się coś przetrwać, na przykład 22-kilometrowy bieg, podczas którego od 6. kilometra zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby zboczyć w prostopadłą ulicę, wsiąść do SKM-ki i wrócić do domu. Tak było.
Niby człowiek coś tam wie, niby może nawet niegłupi, a jednak wciąż osioł.
Mam więc zawsze ogromny problem, gdy zgniata mnie taka bomba, że pomimo młodej godziny marzę jedynie o zakopaniu się pod kocem i spędzeniu tam reszty życia. Uczucie zmęczenia bywa naprawdę złudne i zdradzieckie, bo czasami wystarczy że wstanę, ogarnę się i ruszę na trening, a wszystkie wątpliwości mijają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i trenuje mi się świetnie. Bywa jednak tak, że każda komórka mojego ciała mówi mi: NIE IDŹ. ODPUŚĆ. WRACAJ POD KOC. SERIO, NIE RÓB TEGO. I wtedy jest kłopot. Bo w wersji optymistycznej mobilizuję się do wyjścia i jest tak, jak napisałam wyżej. W wersji mniej optymistycznej wychodzę i owszem, robię przyzwoitą robotę, ale potem już wchodzę na równię pochyłą i na przykład za dwa dni składa mnie choroba. Najlepszym przykładem była chyba moja walka ducha z ciałem w styczniu, gdy ni cholery nie mogłam zmusić się do przejścia z rozgrzewki do zadania biegowego i zastanawiałam się, czy naprawdę jestem już tak wstrętnym leniem, że głowa blokuje mi zwykły, nawet nie za długi trening progowy. Ostatecznie okazało się, że miałam półpaśca i najbliższy tydzień spędziłam pod kołdrą. Choć najbardziej znamienny, nie był to jedyny raz, gdy potworna, przemożna, niekwestionowana niechęć do trenowania czegokolwiek była zapowiedzią najzwyczajniejszego chorowania. Mimo wszystko zamiast przyjąć to na klatę i pogodzić się z tym faktem, za każdym razem sadystycznie się torturuję egzystencjalnymi pytaniami o to, czy przypadkiem nie szukam usprawiedliwienia dla zwykłego niechciejstwa. A kiedy zaczynam dogłębniej to analizować i dochodzę do wniosku, że w sumie to nie wyobrażam sobie kiedykolwiek wyjść na rower/bieganie/basen, to dopiero zaczyna się jazda bez trzymanki. Nie muszę chyba dodawać, że wraz z nadejściem zdrowia, odchodzą mi te drastyczne myśli. Jest to wszystko nawet, na moje szczęście, dobrze wyjaśnione naukowo.
Możecie sobie zatem wyobrazić, co przeżywałam na początku tego tygodnia. We wtorek rano obudziłam się wyjątkowo nie do życia, a mocny trening na basenie zgniótł mnie niebywale. Mimo że na zewnątrz było ciepło, siedziałam w swetrze i grubych skarpetkach aż do momentu, gdy postanowiłam wykąpać się w gorącej wodzie. Plan wyjścia na drugi trening – tym razem biegowy – odwlekał się w nieskończoność, aż wreszcie stwierdziłam, że nie ma na to perspektyw. Trudno nawet określić ten stan bomby ostatecznej, ale jeśli czuję się grypowo, widzę ciemność gdy wstaję z kanapy i piję wodę mineralną litrami, jakbym była na ostrym kacu, to mogę z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że to albo grypa, albo rzeczona bomba. Na bieganie ostatecznie nie poszłam, choć w okolicach 19-20 cudownie ozdrowiałam i nawet próbowałam.
Co ciekawe, w środę rano wcale nie czułam się specjalnie lepiej niż we wtorkowy poranek i te 4500 metrów w wodzie bardziej przepełzłam niż przepłynęłam. Miałam na popołudnie zaplanowane trzy godziny na szosie i właściwie byłam przekonana, że skrócę to sobie do dwóch, góra dwóch i pół, o ile w ogóle dam radę wyleźć. Zrobiło się jednak prawie 20 stopni, jadąc samochodem minęłam kilkoro rowerzystów poubieranych w krótkie spodnie i… dłużej nie trzeba mnie było namawiać. Wykatapultowało mnie z domu w nieznane, a jak bardzo okazało się to nieznanym, dowiedziałam się niedługo później. Na 55. kilometrze (z zaplanowanych 80-85) skręciłam nie w tę stronę i nadłożyłam… 50 kilometrów, dojeżdżając do domu po 136. Jeździło mi się niebywale dobrze, a jedyne co mnie martwiło to to, że a) zaraz trafi mnie bomba życia i będę turlać się do domu 12 km/h, nucąc “Hello darkness, my old friend” lub b) następnego dnia nie będę w stanie zrobić zakładki rowerowo-biegowej lub w najlepszym wypadku zrobię ją jak ameba.
Do zakładki podeszłam więc z największą ostrożnością. W tym miejscu należy jednak objaśnić ten termin. Jeśli mam zadane interwały na 260-300 watów, to zapowiadam wówczas, że nie zamierzam absolutnie, pod żadnym pozorem, nigdy, na pewno nie (…) przekroczyć 261 watów. Potem wsiadam, przekręcam korbą i stwierdzam, że nie wypada kręcić mniej niż 285, a na kilka ostatnich powtórzeniach idę prosto we wrota piekieł i jadę po trzystaileśdziesiąt, bo czemu nie. A potem wychodzę biegać i tam już bywa różnie, kwadratowo i podłużnie. Bieganie w nowym miejscu różni się od poprzedniego tym, że na poprzednim osiedlu miałam pierwszy kilometr trasy pod górkę, ostatni z górki, a tu jest odwrotnie, tylko stromiej. Po 300 metrach miałam dość, potem już było dużo lepiej, ale i tak jeszcze długa droga przede mną, zanim zacznie to wszystko sensownie wyglądać.
Znowu mi się upiekło. Czy to znaczy że następnym razem znowu będę sobie pogrywać? Och, pytanie retoryczne. Jedno jest pewne, z wiekiem już mądrości nie nabędę. To może chociaż watów 🙂