Przyszły sezon triathlonowy ma w założeniu wyglądać nieco inaczej niż kilka poprzednich. Wymaga to wdrożenia kilku zmian nie tylko w treningu, lecz także w życiu.
Listopad minął mi w mgnieniu oka. Tydzień spędzony w Szczyrku i tydzień w Hiszpanii sprawiły, że naładowałam się dobrą energią na zwykle dłużące się zimowe miesiące. Te krótkie wakacje od wszystkiego umożliwiły mi spojrzenie na wszystko co robię z bezpiecznego dystansu.
Grudzień znoszę zaskakująco dobrze, przynajmniej mentalnie. Może trochę mi na chwilę gorzej, gdy spoglądam w aplikację pogodową na ajfonie i widzę, że w Gdyni jest minus jeden i pada śnieg, a w Torrevieja 17 na plusie i świeci słońce. Fizycznie natomiast bywa różnie. Pływanie niestety robi ze mną co chce, a trudno mi się na nie gniewać, bo ni z tego ni z owego zaczęło mi się pływać fantastycznie. Przez kilka lat trenerzy tłumaczyli mi, jak powinien wyglądać ruch ręką w wodzie, jakie odczucia powinny przy tym towarzyszyć, a ja kompletnie nie mogłam tego złapać. Od pewnego czasu po prostu “mam to”. Przy okazji mam też niebywale obolałe barki, plecy, łopatki i nawet szyję. Miewam regularne, najprawdziwsze zakwasy po zwykłym treningu na basenie – tego jeszcze w tym kinie nie grano. No i standardowo, gdy wracam z pływalni o 8:30, czuję się bardzo dobrze… aż do południa, gdy następuje standardowy zgon tysiąclecia. Bardzo trudno mi się potem z tego wygrzebać, zmartwychwstać i ruszyć na drugi trening. Co ciekawe, wystarczy podnieść tętno podczas rozgrzewki wyżej wspomnianego, a wszystko znowu staje się proste. Zwykle wtedy jedyne czego żałuję to tego, że nie wyszłam wcześniej, dając sobie kolejne godziny na zastanawianie się, czy to grypa, czy tylko zmęczenie po basenie. Tylko ile tak można?!
Tak, pływanie zdecydowanie rujnuje życie, a najgorsze, że tak bardzo je lubię. Pływam obecnie znacznie mniej niż w zeszłym roku i dwa lata temu i realizuję zdecydowanie mniej zadań które mogą precyzyjnie określić, gdzie jestem z formą. Tym bardziej zastanawia mnie to, że jeśli już płynę, to co najmniej tak szybko jak wtedy. Wydaje mi się to dość nielogiczne, ale nie rozkminiam. Staram się w ogóle nad tym nie zastanawiać, niech się dzieje co chce.
Przez ostatnie trzy lata cały mój triathlon był de facto pływaniem z elementami triathlonu. Postawiłam wszystko na pływanie, zdając sobie sprawę z tego, że wychodząc z wody na końcu stawki, nie ugram za wiele. I niczego w tym kontekście nie żałuję, bo to były niezwykle satysfakcjonujące lata, choć chyba bardziej treningowo niż startowo. Traktowałam to pływanie niezwykle poważnie. Tak serio nie podchodziłam do lekcji w liceum ani zajęć na studiach. Nie było mowy, żebym w trakcie roku szkolnego gdzieś wyjechała, opuściła trening bez powodu albo poszła spać na tyle późno, żeby trudno mi było wstać rano. Kiedy zaspałam i budziłam się o ósmej, to był dramat. Przychodziłam bez względu na wszystko – raz nawet trener wyrzucił mnie z płyty basenu o 5:44, gdy obadał, w jakim stanie zdrowia jestem (oględnie mówiąc: zafafluniona, zasmarkana i ledwo żywa).
Pora jednak ruszyć dalej. Ostatnia zima wyprała mnie na programie z potrójnym wirowaniem. Niemal cały czas czułam się źle, treningi nie szły mi tak jak powinny, a jednocześnie nie mogłam zająć się niczym innym, bo… I tak koło się zamykało. Nałożyłam na siebie dużą presję w związku z postawieniem sportu w centrum swojego życia.
Jest na świecie bardzo dużo fajnych rzeczy do zrobienia. Jedną z fajniejszych jest triathlon. Chcę się nim zajmować przez długie lata. Nie wyobrażam sobie każdego roku tak masakrować się psychicznie, codziennie czuć się krytycznie zmęczona. Poluzowanie warkoczyków nie jest więc kwestią wyboru, a wprost koniecznością. Samo zmęczenie materiału nie jest czymś, czego nie akceptuję – wręcz przeciwnie. Lubię czuć się zmęczona po dobrze wykonanej robocie. Nie lubię natomiast czuć, że coś co chcę, zamienia się w coś co muszę, mimo że przecież nic nie muszę. Omg, tak pokręcony tok myślenia może zrozumieć chyba tylko druga kobieta, że tak się seksistowsko wyrażę. W każdym razie lubię wiedzieć, że robię coś wyłącznie dlatego, że się tym jaram, a nie dlatego, że jak tego nie zrobię, to Ziemia zacznie kręcić się w drugą stronę.
Zatem okazało się, że ani roztrenowanie, ani tydzień bez pływania (w Szczyrku wlazłam do wody aż raz na 40 minut, no i drugi raz w termach, he he) nie powodują, że zapominam jak się biega, pływa i jeździ i raczej mam więcej niż mniej chęci do tego wszystkiego. To sprawiło, że przestałam wreszcie odwlekać konieczny, ale możliwy do odwlekania drobny zabieg dermatologiczno-chirurgiczny, po którym ze względu na szwy nie będę mogła pływać aż dziesięć dni. Myślałam że taka planowana, świadoma i dobrowolna przerwa od basenu wydarzy mi się dopiero na emeryturze, ale chętnie skorzystam z okazji i wykorzystam ją także na inne zabiegi, przez które nie będę mogła pływać dwa tygodnie, he he he he, nie omieszkam się pochwalić. Tak więc w środę idę ostatni raz na poranny trening na basen, a potem aż do stycznia – całkiem możliwe, że aż do szóstego – nie wlezę do wody. Przeraża mnie to i cieszy jednocześnie. Przeraża, bo wiem że będę tęsknić – kiedy jestem w wodzie, czuję że jestem tam gdzie chcę być, zwłaszcza ostatnio. Cieszy, bo wczesne popołudnia miewam wyjęte z życia.
Dużo dobrego się wokół mnie dzieje. Zawsze się trochę boję zapeszyć, bo już różnie u mnie w życiu bywało. Jednak na tę chwilę nie mogę powiedzieć, żeby coś się nie układało. Co więcej, rzeczy o których sobie pomyślę, spełniają się. Jestem zajęta dokładnie tym co uwielbiam. Już niedługo będę zajęta jeszcze bardziej i choć będzie to ode mnie wymagało doskonałej organizacji czasu, jestem pewna że sobie poradzę. Cieszę się na nowe wyzwania, cały czas okołosportowe, a nieco odciążające głowę w temacie samego sportu.
Krążę tak i krążę, a cały czas nie wspomniałam nic o swoich planach startowych. Mam plan, aby zacząć sezon ścigania znacznie wcześniej niż miało to miejsce do tej pory. Mam trochę obaw, bo na razie jestem z formą w ciemnym lesie, ale ufam procesowi i trenerowi. W sumie ja muszę jedynie przebierać nogami, a martwienie się o to, jak to zrobić, żeby w danym momencie to przebieranie było szybkie, już należy do Wojtka. Dla mnie spoko. Z drugiej strony, mimo spokojnie przepracowanej zimy, zwykle w marcu i kwietniu czułam się już bardzo dobrze i mocno, czasem nawet mocniej niż latem. Będzie dobrze znaczy się. To gdzie pojadę zależeć będzie, oprócz formy, głównie od finansów. I tu wzdycham głęboko, ale zaraz później oddycham z ulgą, bo wrzucenie na siebie większej liczby zajęć pozatreningowych oznacza, że może nie będę musiała aż tak mocno się o to martwić. Triathlon jest drogim sportem, który robi się upiornie drogi, gdy tylko dochodzą wyjazdy na zagraniczne zawody. Całkiem możliwe, że idąc śladami innych, powinnam porozsyłać swoje sportowe CV po firmach takich i owakich i proponować im różnego rodzaju współpracę. Jestem w tym sporcie od wielu lat, pracuję zawodowo w mediach, do czego przygotowało mnie moje wykształcenie, nie zrobię żadnego marketingowego fakapu. To jest jakaś karta przetargowa, powiedziałabym nawet że w miarę unikalna, a mimo to, ze względu na brak satysfakcjonujących mnie wyników sportowych, nie jestem w stanie tego zrobić. Za każdym razem gdy myślę o “proszeniu” o coś dla siebie, flaki przekręcają mi się na drugą stronę. Boję się obiecywać coś, czego mogę nie być w stanie spełnić. No i co zrobię, jak nic nie zrobię. Wolę po prostu robić swoje, walczyć o jak najlepsze wyniki, a w międzyczasie zajmować się rzeczami, które dobrze mi wychodzą, a dzięki którym mogę dalej swoje i walczyć o jak najlepsze… O nie, znowu to robię.
Możliwość komentowania została wyłączona.