W tegoroczne lato, które niewątpliwie dobiegło już końca, ale które było nad wyraz atrakcyjne – zdecydowanie bardziej, niż można by przypuszczać, patrząc na to, co działo się wiosną – byłam sobie w Wilnie. Jadłam, piłam wino i piwo, jadłam, podziwiałam uroki miasta, jadłam, a także oglądałam tę stolicę Litwy z jej najpiękniejszej strony. Byłam w kilku miejscach, gdzie jadłam które nasza cudna przewodniczka, Julia, przedstawiała nam jako takie, w których należy sobie pomyśleć życzenie, a ono się niebawem spełni.
Nie wierzę w zabobony i symbole, ale wierzę w to, że jeśli się już wie, czego się chce, to łatwiej się dzieją rzeczy. I cóż – moje marzenie, pomyślane raz czy dwa, może trzy nawet, bo chyba się w tej radości swojej rozpędziłam, spełniło się. Szybko, trochę chyba niespodziewanie, za to z siłą tsunami, bo już wcześniej myślałam sobie, że mam całkiem fajne, dobre życie i już niewiele więcej mi potrzeba, a tu jeb, sru, łubudu. Pozytywnie.
No to teraz, gdybym wróciła do tego Wilna – a wrócić prędzej czy później zamierzam! – pomyślałabym sobie kolejną rzecz. O ciemnościach. Bo to naprawdę nie jest za dobrze pomyślane, żeby w środku dnia zapadała noc.
I wbrew pozorom nie myślałabym sobie, że chciałabym, żeby słońce nigdy nie zachodziło. Są przecież takie miejsca na świecie, gdzie słońce nie zachodzi przez długie miesiące i wcale nie chciałabym tam zamieszkać. Nie myślałabym sobie też o tym, żeby koniecznie przeprowadzić się w miejsce, gdzie ta ciemność zapada o godzinę albo dwie później, bo niewiele stoi mi na przeszkodzie, żebym w takim miejscu zamieszkała, a z jakiegoś powodu (nie, serio, zostawmy to) z tej opcji nie korzystam.
Pomyślałabym sobie tylko, żeby jakoś tak się stało, żeby mi ta ciemność nie przeszkadzała. Czy to jest w ogóle prawdopodobne?
Był przecież kiedyś taki czas, że nie robiło mi za bardzo, czy jest lato czy zima. Odnajdywałam uroki w jesieni, ba – w zimie; musiałam się co prawda cieplej ubrać, więcej czasu zajmowało mi opuszczenie mieszkania na spacer z psem, ale, jednak, nie tłukło mnie po głowie przekonanie, że ciemność oznacza, że źle i już.
A, kurczę, źle. Podziwiam ludzi, którzy w te ciemne miesiące funkcjonują tak samo dobrze jak w letnie. Chciałabym poznać ich sekret i ten przepis, który może to sprawić; jak boga kocham, nauczyłabym się wreszcie coś przyrządzać poza jajecznicą i zupką z proszku. Dla mnie wszystkie jesienno-zimowe wspomnienia, nawet te, które wiążą się z fajnymi wydarzeniami, udanymi treningami i ciekawymi wycieczkami kojarzą się głównie z tym, że zło, ciemno, zimno, gorzej się widzi, gorzej się słyszy – tylko ten huk ulicy, nie wiedzieć czemu potęgowany brakiem słońca – i ogólnie rzecz biorąc: znacznie gorzej się żyje.
Pomyśleć, że przez tyle lat dzielnie trenowałam w te ciemne miesiące. Wykopywałam się spod koca, zagryzałam zęby, opanowywałam drżenie całego ciała i próbowałam nie myśleć o tym, że jest mi już naprawdę wszystko jedno. Ależ proszę, mogło być mi przecież dalej wszystko jedno, ale dopiero gdy zsiadłam z roweru, wróciłam z biegania, wyszłam z basenu. A do tej pory kolejny raz stawałam się robotem, żeby mnie nie zabiły własne wyrzuty sumienia. Co roku płakałam rzewnymi łzami, przekonana, że nie zniosę już kolejnego roku w ten sposób. Potem jednak przychodziło lato, a to co wypracowane w ciemnie i zimnie, odpłacało się z nawiązką, wywoływało zalanie mózgu endorfinami, a ciała przyjemnym potem, wysiłkiem, które tak dobrze już znosiło, i już nic nie było ważne, i tak w kółko macieju, rok za rokiem, krok za krokiem…
Ile mnie to kosztowało? Dość powiedzieć, że po ponad pół roku bez pływania nadal skręca mnie z dziwnej odrazy, kiedy tylko przejeżdżam obok sopockiego aquaparku. Trenażer stoi wkopany pod biurko tak głęboko, jak tylko się go dało wkopać, nie robiąc dziury w ścianie. Nie mogę. Mogę nie móc, mogę nie chcieć, mogę przyznać przed sobą samą i całym światem, że odnajduję spokój ducha i szczęście, gdy niedzielne przedpołudnie spędzam nie odliczając do wyjścia na trening, ale siedząc na kanapie, popijając ciepłą herbatę w towarzystwie, na które czekałam i w którym jest mi najlepiej, bo po prostu jest, jest moje, dla mnie i vice versa(ce), całkowicie. I to jest tak bardzo w porządku, że nigdy bym nie uwierzyła, że tak będzie, że naprawdę powiem i poczuję, że to jest okej, i nie jestem przez to mniej wartościowym istnieniem. Nawet jak teraz piszę o tym wartościowaniu, to się zastanawiam, jak mogłam kiedyś tak myśleć (a mogłam, tak było).
Niemniej, by nie odejść za daleko od ciemności, bo ona tu jest (i tańczy dla mnie): wraca do mnie ciągle w snach reminiscencja tego straszliwego samopoczucia, które stało się właściwie samoniepoczuciem, a które było moim udziałem przecież w tym samym roku kalendarzowym, o którym cały czas rozmawiamy. Tego, co pierwszy raz zostało nazwane wprost depresją, a co próbuje mnie zeżreć – jeśli dobrze liczę – gdzieś już z pół życia. Co próbowało mi wmówić, że nic dobrego mnie już nie czeka, że nie poradzę sobie z żadnym, małym czy dużym wyzwaniem, że marny mój żywot nie jest nic warty i wszystko bez sensu. I jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, które budziły mnie o trzeciej nad ranem albo do tej godziny nie pozwalały zasnąć, a o których nawet tutaj i nawet Wam nie powiem, no bo już bez przesady.
Ale nie mam pojęcia, dlaczego miałabym to – jak by to niektórzy widzieli – nazywać swoją słabością czy piętnem, skoro mając o sobie i świecie tak straszliwe, niszczące, zżerające od środka z obrzydliwym mlaskaniem i posiorbywaniem przekonania, byłam w stanie tak efektywnie wtedy pracować, działać i żyć; na tyle efektywnie, że nikt nigdy w życiu by się nie domyślił, ile walki wewnątrz człowieka musiał stoczyć człowiek, żeby nie odwołać, nie zrezygnować, nie poddać się całkiem, i w spotkaniu, i w sprawach codziennych, i w życiu całym.
No więc niestety, śni mi się to niekiedy i są to sny najbardziej rzeczywiste, jakie kiedykolwiek miałam, bo abstrahując od tła (bo życie niekiedy w istocie staje się tłem), na pierwszym planie jest zawsze właśnie ten mrok wewnętrzny. Niebezpiecznie mu blisko do tego, co widzę za oknem. I odkąd noc trwa dłużej niż dzień, znowu tyle razy na dobę mam wrażenie, że jeszcze raz pójdę po tę herbatę do kuchni, jeszcze raz nakarmię rybki w akwarium, jeszcze raz spojrzę na półkę z książkami i zwariuję, ochujam, dni mi się już całkiem zmieszają w jedno; w jedną mdłą, rozciapaną breję, w której nawet nie widać poszczególnych składników i która wygląda jak rzygi i nawet jej świetny smak nie sprawi, że nie będzie wyglądać jak bełt, no.
Jestem człowiekiem świata zewnętrznego i bodźców, przynoszonych przez to, co jest na powietrzu. Jesienią i zimą to co tam jest, bardziej mnie boli, umęcza i umacza niż zachwyca i to jest w tym najbardziej okropne. Niby to samo: ulice te same, drzewa w lesie te same i plaża ta sama, a nawet piękniejsza, bo opustoszała po sezonie – a jednak czuję się przez to wszystko tak okrutnie, dogłębnie zdradzona. I jak sobie myślę, że jestem tak po prostu zmęczona, że to co latem jest przyjemnością, dzisiaj jest tak podłym wyzwaniem, to wiem, że stąd już rzut beretem do tej trzeciej w nocy.
Może trzeba wrócić do tego Wilna.
Albo zacząć chodzić na solarium, choć szkoda dziar.
Możliwość komentowania została wyłączona.