No dobrze, wczorajszy wpis dotyczący ostatnich dwóch tygodni treningowych urwałam w najciekawszym momencie, to znaczy przed weekendem obfitującym w starty. Tak chyba można nazwać kurs do Torunia na pływanie w sobotę i do Bydgoszczy na niedzielny bieg.
Te zawody nie były celem samym w sobie, ale było dla mnie bardzo istotne, żeby je “zaliczyć”. W przyszły weekend startuję w zawodach o dotychczas najwyższej randze. Wiem że będzie bardzo bolało i że będzie to ostry wpierdziel, więc nie chciałam jechać tam zupełnie nie wiedząc, co jestem w stanie z siebie wykrzesać i w którym miejscu się znajduję – i tak będę się stresować wystarczająco mocno.
Logicznie rzecz ujmując, to nie były raczej wyjazdy po życiówki, a mimo to miałam cichą nadzieję, że je zrobię 😉 Cel obydwu startów był jednak bardzo treningowy: łapać doświadczenia startowe, przepalić łydę i płuca, sprawdzić co tam we mnie drzemie w okresie wielkiego zmęczu, ale po dobrze przetrenowanej zimie. Tak czy inaczej rzadko aż tak bardzo nie wiem, czego się mogę spodziewać. Pływam cały czas sporo, ale nie za mocno. Młodsza grupa na razie nie szykuje się na żadne ważne zawody, więc nie łomoczą jakoś specjalnie – tak tylko, żeby nie zapomnieć, że woda jest mokra. Pływa mi się ostatnio zupełnie przyzwoicie lub nawet dobrze, ale brak mocnych bodźców powoduje, że kompletnie nie wiem na co mnie będzie stać, kiedy postaram się przyspieszyć. Jakiekolwiek mocniejsze zadania pokazywały, że nie jest źle, ale zimą było szybciej. W listopadzie całkiem często zapominałam podczas treningu, jak się w ogóle nazywam, a tydzień przed zawodami Masters na początku grudnia byłam przerażona poziomem swojego zmęczenia i wynikającą z tego pływacką pewnością siebie. Trener zapewniał mnie jednak, że odpocznę i będzie dobrze, po czym przez cały tydzień pilnował, żebym po trzech kilometrach grzecznie wychodziła z basenu i szła do domu. Teraz Trenera nie było, więc YOLO, mogłam niczym Stachursky zaśpiewać “To ja, typ niepokorny”, rzadko kończąc trening przed stuknięciem 4.5 kilometra. Ostatecznie jednak w grudniu mogłam sobie jeszcze pozwolić na takie “przygotowanie się do sprawdzianu”, teraz już niekoniecznie, bo sezon za pasem, więc starty były zupełnie z marszu. A więc jeszcze raz: zupełnie, ale to zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać po starcie na 100 i 800m dowolnym w sobotę.
W Toruniu wskoczyłam do wody i stwierdziłam natychmiast, że jest fajnie. Tak po prostu – a to dość miłe uczucie. Stanęłam na słupku do konkurencji 100m stylem dowolnym, zrobiłam co mogłam i… (dokładnie, co do setnej!) sekunda poprawy w stosunku do grudnia. Tam był długi basen, tutaj krótki, więc teoretycznie same nawroty powinny dodać szybkości – ale tylko teoretycznie, bo u mnie to tak nie działa, gdyż nawroty wciąż robię jak sierota boża. Trochę byłam zawiedziona, zwłaszcza że płynęło mi się zupełnie dobrze, no ale nie od dziś wiadomo, że jestem dynamiczna jak kwiat lotosu dryfujący po tafli jeziora w bezwietrzny dzień. Pozostało więc skupić się na drugiej konkurencji, czyli na 800 metrach. O, to jest cholerny dystans, żeby nie powiedzieć gorzej. Myślę o nim coś o wiele gorszego i zaczyna się to na “s”, a kończy na “-yński” albo “-ały”. Nie miałam pojęcia jak to popłynąć, w gruncie rzeczy pływałam ten dystans tylko dwa razy na testach treningowych na długim basenie (z wynikami kolejno: 15:00 w czerwcu 2013, czyli po czterech miesiącach trenowania i 12:46 jakoś w marcu 2014) i na krótkim basenie bez skoku podczas aquathlonu w Rumi w kwietniu zeszłego roku (11:58). Niezbyt wielkie doświadczenie. Wojtek mi poradził, żebym płynęła bez respektu do dystansu, ale nie jestem pewna, czy miał na myśli to, co uczyniłam, czyli zbombienie po 200 metrach. Serio, już wtedy czułam, że o Jezu, oby jakoś dotrwać do końca. Szczęśliwie to uczucie katastrofy trochę odpuściło w trakcie dystansu, ale od półmetka myślałam, że zwymiotuję. Jakimś cudem udało mi się kątem oka zobaczyć na tablicy wyników, że minęłam 400m w 5:33 – tyle popłynęłam na czterysta w grudniu podczas zawodów w Warszawie. Zamiast się przerazić, dostałam turbodoładowanie i walczyłam z całych sił o to, żeby nie odpuścić. Zgłosiłam się do tej konkurencji z życzeniowym czasem 11:20, popłynęłam 11:07. Nie spodziewałam się, że aż tyle się poprawię. Jeszcze niedawno wynik w okolicy 11 minut był dla mnie kosmosem, a teraz widzę, że droga jest otwarta i zabawa dopiero się zaczyna.
No więc na sobotę zostałam pływaczką, aby w niedzielę być biegaczką. Dwa tygodnie temu startowałam na 10 km w Biegu Europejskim w Gdyni. Byłam tragicznie zmordowana, stając na linii startu, i szczerze mówiąc nie liczyłam na to, że cokolwiek sensownego nabiegam. Miałam do wyboru bieg ciągły na Pętli Reja albo dychę na zawodach, więc wybrałam zawody, ale cały wcześniejszy tydzień miałam biegowo naprawdę fatalny. Pobiegłam 40:03, a że w Bydgoszczy była łatwiejsza trasa, a treningi biegowe nie wychodziły mi już tak okropnie jak wtedy, to sądziłam, że 40 powinna pęknąć i pytanie tylko jak bardzo. Wczesną wiosną bieganie takich odcinków było dla mnie raczej formalnością – żwawym, ale wciąż komfortowym tempem. Za to przez ostatnie tygodnie nawet 500-metrówki bolały, tak mnie zbombiło! Ale skoro mam biegać, to trzeba biegać. Ruszyłam odważnie, wierzyłam w to, że uda mi się utrzymać obrane tempo, ale starczyło mi niewiele za półmetek. Życie! Za którymś razem się w końcu uda. Na mecie 40:47, więc wynik słaby i kichowaty, ale nie ma co płakać, bo doświadczenie zostało odhaczone, tak jak miało być.
Jestem zadowolona przede wszystkim z tego, że pojechałam i zrobiłam co było do zrobienia. Na treningu bym raczej tego teraz nie dała rady zrobić z takim zmęczem. Boli mnie dzisiaj wszystko, więc zadanie zostało wykonane. Teraz pozostaje powstać jak feniks z popiołów i zmasakrować się w kolejnym starcie, który też jeszcze nie będzie startem docelowym na ten rok…