Od poprzedniej niedzieli nie mogłam znaleźć czasu na to, żeby usiąść do wpisu podsumowującego kolejny tydzień, a jak znajdowałam chwilę, to niepostrzeżenie zasypiałam. I tak minęło kolejnych siedem dni. Aż nie wiem od czego zacząć. Czy to był dobry tydzień? Na pewno lepszy niż poprzedni!
Ostatni wpis zakończyłam na relacji z Biegu Europejskiego w Gdyni. Przez kilka kolejnych dni zastanawiałam się, jakim cudem udało mi się na takiej bombie: po pierwsze przebiec ciągiem 10 kilometrów, po drugie – zrobić tego dnia tych kilometrów 17, po trzecie: utrzymać zakładane tętno na tym biegu, po czwarte: nawet nieźle się na nim czuć. Cały problem polegał na tym, że po pierwsze miałam niesamowicie zajechane nogi – naprawdę niesamowicie, bo jak wychodziłam na sześć kilometrów luźnego biegu, to po trzech miałam dość, bo nogi wbijały mi się w tyłek, a po drugie – wróciła zima, a jak jest zima, to jest minus milion od samopoczucia, zdolności regeneracji i od endorfin. Cały tamten tydzień to była jedna wielka sinusoida. We wtorek po porannym basenie nieźle padłam, praktycznie cały dzień poświęciłam na to, żeby doprowadzić się do stanu używalności na popołudniowe bieganie. W planie były interwały, ale zamiast 6×1 km zrobiłam… 6 km rozbiegania, i to ledwo. To był najwolniejszy bieg od bardzo długiego czasu, a cierpiałam na nim niemożebnie. Wracałam do domu na sztywnych nogach. W środę zrobiłam sobie badania krwi. Pobiłam życiówkę na kinazie kreatynowej – wartość dwa razy wyższa niż to, co miałam kilka lat temu bezpośrednio po zakończeniu cyklu załamującego na rowerze, kiedy robiłam mocne interwały co drugi dzień. Grubo! Do tego najniższa ferrytyna jaką kiedykolwiek miałam. To był ostateczny znak, że naprawdę trzeba chwilkę odpocząć, bo zaczęło być źle. Naprawdę w samą porę zrobiłam te badania, bo funkcjonowałam już jak zombie, a nie chciałam nawet słyszeć o jakimkolwiek odpuszczeniu treningu. W środę zatem zrobiłam nic, a i tak czułam się okropnie zmęczona. W czwartek zamiast trenować, wylazłam sobie w środku dnia na półtorej godziny zwiedzania miasta na przełajówce. Coś pięknego – zrobiło się wreszcie cieplej, wróciła chęć do życia, a piękny Trójmiejski Park Krajobrazowy naładował mnie dużą dawką pozytywnej energii. W piątek tylko popływałam rano i cały czas się wahaliśmy, czy jechać następnego dnia na triathlon do Olsztyna. W końcu zapadła decyzja, że z moimi podejrzanymi zatokami nie warto ryzykować pływania w 12-stopniowej wodzie w pierwszym starcie sezonu, bo może się okazać, że będzie on pierwszym i ostatnim – bez sensu. Nie wiem czy stało się dobrze czy źle, ale w weekend zrobiło się piękne, cudowne, wspaniałe, fantastyczne LATO, co oznaczało absolutny wybuch sportowych endorfin. Fotosyntezuję. Rano jeszcze szału nie było, bo luźne, krótkie rozbieganie w moim wykonaniu wciąż było straszne i trochę mnie podminowało to, że nic nie robię, a i tak wszystko mnie boli. Potem wybraliśmy się do Sopotu na wielkie testowanie rowerów – dre rowery demo days. Ooooooo bogowie, jak mi było tego potrzeba!!!! Pół dnia czilałtowania w towarzystwie roweromaniaków i wyrąbanych w kosmos rowerów, a to wszystko w cudownym upałku. Pośmigałam na wspaniałym Treku Madone 9.5 o wartości czterech moich Audinek, na góralu z elektrycznym wspomaganiem (co za szał!), na fullu z obniżaną sztycą (jedzie jak czołg, tylko dużo lżejszy) i bawiłam się przy tym cudownie. Umęczyłam się radośnie jak małe dziecko. Następnego dnia jeszcze uzupełniłam endorfin – w bezpośredniej konfrontacji porównałam Madonkę i swoją Emondę. Co tu dużo mówić, Madone na cięższych kołach pokonała nieco moją kochaną Emondzię, ale to nie zmienia faktu, że jestem zakochana we własnym rowerze. O tym jeszcze wspomnę w dalszej części wpisu, więc nie nastrajajcie odbiorników. Dzień rozpoczęłam krótkim i treściwym bieganiem. Nie miało być aż tak krótkie – zrobiłam połowę głównego zadania, bo… zalało mnie kwasem. Tak, mnie, naprawdę!!! Byłam bardzo zaskoczona i takoż Wojtek. Biegało mi się tragicznie ciężko i słabo od rozgrzewki, ale kilometrówki pocisnęłam nawet szybciej niż to było w planie – nogi, choć umordowane do granic możliwości, jednak niosły jak wściekłe. Po drugiej już stężenie mleczanu zaczęło się zbliżać do jakichś dziwnych i kompletnie nie moich wartości. Wojtek zastrzegł, że jeśli przekroczę 8 mmol, to kończymy trening. Trzeci odcinek, 8.4 mmol, dziękuję, dobranoc. To w gruncie rzeczy bardzo dobry znak, bo to że jestem zmęczona jak cholera to dość oczywiste i nie wymaga potwierdzania wielką diagnostyką, ale zazwyczaj w takim okresie biegałam jak ameba i nie mogłam w ogóle się zakwasić, bo od razu wpadałam w tryb zombie.
No i tak minął cały tydzień. Nie byłam zadowolona ze swoich treningowych osiągnięć, ale przynajmniej zaczęłam powoli wykopywać się z dołka. Wtorkowy trening biegowy już był kwestią honoru. Miałam dwa podejścia do rozpoczęcia pierwszego interwału, bo przy pierwszym myślałam, że urywa mi się łydka. Potem już było tylko lepiej, choć kwasy znowu rekordowe, łącznie z wartością zmierzoną po rozgrzewce. Po rozbieganiu wszystko wróciło do normy, dałam radę dojść do domu i wyjść z psami i nie padłam tak od razu, a na ostatnich odcinkach interwałów czułam, że giry naprawdę chcą się rozbujać – znaczy powinno być coraz lepiej. W czwartek znowu się trochę pobawiłam. Pierwszy raz w tym roku wyszłam na zakładkę w plener – najpierw rower na Pętli Reja, potem bieg – w końcu nie na trenażerze!!! Wnioski były takie że: po pierwsze uwielbiam rower i nie oszukujmy się, gdybym mogła wybrać tylko jedną z dyscyplin, to nie bez żalu, ale dość oczywiste, co to by było; po drugie – jak mi się dobrze biega, to dobrze mi się biega także po rowerze, ale wtedy kiedy słabo, to bieg na zakładkę jest tragedią i można by było to nagrać i puszczać potem jako teledysk do Jożina z bażin; po trzecie – waty które bolą na trenażerze, na szosie są ledwo zauważalne, to znaczy mocno wyprzedzam założenia planu treningowego, dobrze się przy tym bawię i naprawdę przyjemnie mi się cierpi. Och, Emondziu! Jeszcze się pobawimy w tym sezonie.
No i w końcu przyszedł weekend, a wraz z nim podwójne zawody – w sobotę start w zawodach pływackich Masters na 100 i 800m dowolnym, w niedzielę bieg na dychę w Bydgoszczy. Ale o tym już będzie w kolejnym wpisie, no bo już bez przesady z tą objętością tekstu 😉
Możliwość komentowania została wyłączona.