Zbieram się do tego wpisu już od rana, ale za bardzo mnie noszą endorfiny.
Skąd one? Booooo… popływałam!
Serio?! Tak po prostu?
Nie, nie miałam dwumiesięcznej przerwy, nie wróciłam z roztrenowania ani ciężkiej grypy.
Nie pływałam niecały tydzień, bo poskładała mnie jakaś beznadziejna infekcja. Zazwyczaj po takiej przerwie pierwszy wskok do basenu jest paskudny, pływa się jak kłoda. A tym razem było inaczej.
Pojechałam sobie wczoraj na basen – półtorej godziny “rób co ci przyjdzie do głowy” (czy istnieje przyjemniejszy trening na świecie?!). Na pływalni było pioruńsko gorąco i straszny tłok. Na swoim torze pływałam jako piąta. Mimo tego, że musiałam zwalniać, czekać, przepychać się i znosić kopniaki od pływających żabą całą szerokością toru, zrobiło mi to niedzielę. Pływa mi się absurdalnie dobrze!!!
Za kilka dni, dokładnie 11 lutego stukną mi cztery lata regularnego pływania, przy czym “regularne” oznaczało na początku dwa treningi w tygodniu. Tylko albo aż cztery lata, a z każdym rokiem coraz bardziej to uwielbiam.
Mniej więcej rok temu coś zaskoczyło i od tamtej pory nie miewam okresów kiepskiego samopoczucia w wodzie. Od kwietnia pływam z pływakami i przez ten cały czas, aż do teraz, najwyżej ze dwa razy miałam ochotę wyjść albo utonąć – przy czym raz byłam obrzydliwie zmęczona nakładającymi się treningami biegowymi i rowerowymi (a było już wczesne lato, więc trenowałam mniej więcej bez przerwy – słoneczne perpetuum mobile), a drugi raz zmasakrowana bardzo, bardzo intensywnym pływacko listopadem. Poza tym, nawet jak jestem pięciokrotnie dublowana na dystansie, cały czas jestem strasznie ucieszona z tego co robię. Akurat pięciokrotnie dublowana bywam stosunkowo często, ale – co jest już tematem na oddzielny wpis – możliwość pływania z tak mocną grupą uważam za ogromne błogosławieństwo.
Pływanie powoduje jakieś zapętlenie endorfin. Tydzień temu w poniedziałek mogłam jeszcze spać do oporu, bo zawalone gardło i zatoki nie twierdziły, że jestem gotowa na trening. Wróciłam już do zdrowia, więc dzisiaj nie mogłam spać w ogóle, bo mój mózg wkręcił sobie, że może nie zadzwoni mi budzik i nie pójdę na trening i co to wtedy będzie. Uwielbiam wstawać o 4:30 i lecieć na pływalnię!!! I mówię to bez cienia ironii i przesady. Trochę mniej uwielbiam to, że padam na twarzoczaszkę o 21 i to, że czasem jak mam wywlec się na drugi trening wczesnym popołudniem, to prezentuję niezwykłe zombie stajla. Na szczęście w 99% przypadków jak już się zwlokę, wywlokę i zawlokę, to okazuje się, że jestem jednak całkiem rześka i wszystko jest w porządku, ale co się namarudzę i naziewam po drodze, to moje. Czasem chlor tak zalewa mi zatoki, że tylko wyjdę na zewnątrz i już czuję, że jeśli w ciągu 30 sekund nie trafię do ciepłego pomieszczenia, to jest już po mnie. A o ósmej rano bywam tak mięśniowo-ogólnoustrojowo zmęczona, jakbym przerzucała węgiel. Piszę to wszystko dlatego, że sama się dziwię, jak wobec tego wszystkiego mogę być tak sfazowana na pływanie.
W poniedziałki pływam dwa razy, więc to mój ulubiony dzień tygodnia!
Jestem pewna że to wszystko wynika z faktu, że pływam dość często i stosunkowo dużo. Oczywiście moja objętość pływacka to pikuś w porównaniu z tym, co kręcą pływacy i sama jestem przekonana, że mogłabym pływać więcej – ale na razie nie ma takiej potrzeby. Jakkolwiek wielu ekspertów twierdzi, że nabijanie luźnych kilometrów w wodzie jest bezsensowne, a wręcz szkodliwe, to właśnie wtedy, gdy takowe nabijałam, zaczęłam się gwałtownie poprawiać. Kilometraż zawsze działa na mnie dobrze, więc kiedy rok temu pochodziłam sobie na basen na 6-8 luźnych kilometrów, zaczęłam łapać o co w tym chodzi – dosłownie i w przenośni.
Mam więc nadzieję, że jak już będę porządnie pływać, to będę mogła dużo biegać, a wtedy tą samą miłością zapłonę (znowu) do biegania. Znowu, bo kiedyś miałam dokładnie to samo z bieganiem!
Lepiej się czuję w wodzie niż na lądzie. No, chyba że siedzę na rowerze.