To był dziwny tydzień. Najpierw w środę mój piękny, od wielu tygodni zieloniutki plan treningowy zaliczył pierwszy od długiego czasu error. Wypoczęłam jeden dzień i w czwartek byłam już gotowa do akcji. Rano pływanie, wczesnym popołudniem zakładka rowerowo-biegowa. Nie byłoby w niej nic specjalnego gdyby nie fakt, że wybrałam debilnie złą trasę, przez co całkowicie popsułam sobie przyspieszenia (i humor). Do tego wszystkiego moje wnętrzności, które przez ostatnie 2-3 tygodnie przeżywały najlepszy czas w swoim-moim życiu, zaczęły mnie znowu boleć i nie wiedziałam co jest grane. W każdym razie to nie był trening zrealizowany tak jak lubię, czyli idealnie. W piątek jeszcze jedno, ostatnie w tym tygodniu pływanie i po południu ruszyliśmy do Warszawy. A potem się przeziębiłam, bo skuszona ciepłym wieczorem zostawiłam otwarte okno na noc i spałam bez kołdry. W środku nocy obudziłam się zamarznięta i z bolącym gardłem. Brawo ja.
W sobotę pół dnia przespacerowałam po mieście, a pół przeleżałam plackiem, zastanawiając się, czy przezięb łaskawie mi przejdzie. Nie przeszedł, ale się nie pogorszył (dopiero dziś owszem). W każdym razie w ogóle się nie czułam na ściganie i szczerze mówiąc starałam się jak najmniej o tym myśleć, żeby się na to nie nakręcać. W końcu przyjechałam do Warszawy po to, żeby wziąć udział w w zawodach.
No więc wzięłam i nie żałuję, bo to były bardzo wartościowe zawody. Ścigałyśmy się na dystansie 5.5 km biegu, 25 km na rowerze i 2.7 km biegu. Po pierwszej części miałam niestety prawie minutę straty do prowadzącej grupki, którą puściłam po około 2 kilometrach. Szkoda, zwłaszcza że w zeszłym roku o tej porze byłam w stanie bez większego problemu pobiec piątkę w takim tempie. No ale wtedy zdecydowanie mniej pływałam… Zawsze jest coś za coś i jak zwykle trudno mi to przyjąć na klatę, bo chciałabym władować do kalendarza trening pływacki z pływakami, trening biegowy z biegaczami i jeszcze pojeździć z kolarzami i nie tylko to wszystko wytrzymać, lecz także czerpać z tego korzyści.
Na rowerze odrobiłam tę minutę, ale dopiero na drugiej pętli, po jakichś 15 kilometrach. Zakładałam że dogonię pierwszą grupę, choć nie miałam pojęcia, jak szybko dziewczyny tam jadą. Jak zorientowałam się, że te kilka osób przede mną to właśnie mój cel, przycisnęłam naprawdę mocno. Dojechałam z wyplutymi płucami, spojrzałam na pulsometr: 183. No to teraz choć chwilę odpocznę, pomyślałam sobie. Nie pomyliłam się, bo za chwilę miałam tętno w okolicy 145… Uśmiechnęłam się sama do siebie i po kilku minutach byłam gotowa jechać dalej. Wyszłam mocno do przodu, moje koło przytrzymała późniejsza zwyciężczyni, za którą dojechała reszta grupy. Kilka minut później, już na końcówce, dojechała do nas jeszcze jedna zawodniczka i do strefy przyjechałyśmy wszystkie razem.
W drugim biegu najfajniejsze było to, że był krótki. Niestety nawet ten fakt nie spowodował, że byłam w stanie biec szybciej lub chociaż równie szybko niż na pierwszym odcinku – ta umiejętność jeszcze bardzo u mnie kuleje. Tak czy owak ukończyłam Mistrzostwa Polski w duathlonie na piątej lokacie, z niecałą minutą straty do pierwszego miejsca (ciasno było!). Oczywiście zachwycona tym rezultatem nie jestem, ale cieszę się, że dałam z siebie tyle, ile mogłam dać. Kontakt z czołówką (a potem gonienie jej na rowerze), bezpośredniość rywalizacji i brak duszącej kolki (jejejejejeje!) pozwoliły mi na to, żeby chwilę za metą, gdy usiadłam sobie na ławce, spłynąć z niej z rozkoszą na trawę i tam pozostać “oby jak najdłużej”. Dzisiaj wszystko mnie boli, a to naprawdę rzadkość po zawodach. Bolą mnie nawet przedramiona i piszczele.
Na koniec jeszcze słowo o organizacji zawodów, niestety tym razem nieprzychylne. To bardzo miła impreza w fantastycznym miejscu, jednak jest w niej dużo do poprawy. Mam na myśli przede wszystkim biuro zawodów oraz zabezpieczenie trasy i strefy zmian. Wydawanie pakietów trwało rekordowo długo i było procesem wyjątkowo nieskoordynowanym. Reakcja dziewczyn z biura zawodów na niecierpliwość zawodników – “biuro było czynne od siódmej!” – tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że niebardzo wiedzą co robią. Stanie pół godziny w kilkuosobowej kolejce jest do wybaczenia, ale samochody na trasie to już poważniejsza sprawa (za naszą grupą rowerową przez kawałek trasy jechał tir). Na niezabezpieczenie strefy zmian też mam niestety uczulenie. Jestem przekonana, że gdyby któryś rower spodobał mi się bardziej niż mój własny, to nie miałabym żadnego, absolutnie żadnego problemu żeby z nim wyjść w dowolnym momencie trwania imprezy. To wszystko są błędy bardzo poważne, ale stosunkowo łatwe do naprawienia, więc mam nadzieję, że w przyszłym roku pod tymi względami będzie już w porządku.
Wygląda więc na to, że sezon multisportu był dla mnie w tym roku rekordowo obfitujący w starty – zaliczyłam 7 startów w triathlonie, 2 starty w duathlonie, 1 start w Open Water. A to jeszcze nie koniec, bo choć raczej żadnego triathlonu ani duathlonu nie wymyślę (a tym bardziej open water, he he), to zamierzam jeszcze pobiegać, popływać i… zobaczymy co się da zrobić, ale do pojeżdżenia jestem zawsze pierwsza, o ile nie jest to jeżdżenie na rowerze górskim. MTB to moja osobista porażka – nawet super rower z pełnym zawieszeniem (Giant Anthem 27.5 3) i mieszkanie obok przepięknego Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego nie były w stanie przekonać mnie do zalet jazdy na “góralu”. Wiem że tych zalet jest naprawdę dużo, ale jestem jednak człowiekiem szybko mijających kilometrów (mistrzynią prostej, tak tak) i wsiadanie na rower górski szybko wyprowadza mnie z równowagi (I TO JAK BARDZO DOSŁOWNIE…).
A przede wszystkim cały sezon startowy upłynął mi jak do tej pory bez większych przeszkód zdrowotno-kontuzyjnych. Kilka dziwnych urazów i przeciążeń udało mi się ubijać w zarodku (w tym ITBS, haaa!), podobnie jak niespodziewane bomby i gwaltowne przeziębienia. I oby tak było dalej 🙂