Już jutro Mistrzostwa Polski na dystansie olimpijskim. Nie mogę się doczekać, a jak na mnie to dość niespotykane stwierdzenie. W porównaniu do samopoczucia choćby przed Suszem, czuję się jak żółw ninja – wtedy na dzień przed startem byłam jeszcze okropnie zmęczona. Teraz jest naprawdę dobrze. Oczywiście to nie musi o niczym świadczyć, nie musi być wcale takim dobrym prognostykiem i nawet trochę się boję zapeszać, ale w sumie to już dawno nie czułam się tak w porządku przed startem.
Ten start jest dla mnie wyjątkowy także dlatego, że czuję się tutaj u siebie. Będziemy biegać po ścieżkach, po których lata temu spacerowałam z psem, a wyjazd ze strefy zmian prowadzi przez deptak, po którym chodziłam niezliczoną ilość razy, a nawet kiedyś prawie złamałam sobie nogę, jeżdżąc szaleńczo na wypożyczonym rowerku “plażowym”. Mam gigantycznie dużo dobrych wspomnień z tymi miejscami.
Ze względu na to, że w tym roku zaliczyłam już, jak na siebie, całkiem sporo startów, jestem coraz bardziej odporna na różne elementy, na które mam mniejszy lub większy wpływ. Mam nadal mało, ale coraz więcej doświadczenia, które przekłada się na to, że coraz lepiej wiem co powinnam zrobić w danej sytuacji.
Jestem nastawiona raczej pozytywnie, choć oczywiście wszystko może się zdarzyć – taki jest sport. Chciałabym przede wszystkim nie zrobić żadnych głupich błędów… no i nie mieć niemiłej niespodzianki w kontekście limitu czasowego. Limit na pływanie to 25 minut (1500m). Co prawda w basenie pływam szybciej na rozgrzewce – ostatnio z ciekawości sprawdziłam sobie tętno na tym rozpływaniu: 126 – ale niestety basen a open water to dla mnie wciąż dwa różne światy, no i pozostaje jeszcze kwestia wymierzenia dystansu. Teoretycznie powinno być w porządku; w praktyce… Nie ma już jednak co gdybać, bo w sprawie pływania zrobiłam wszystko, co byłam w stanie zrobić. Od zeszłego roku poprawiłam się o jakieś pół minuty na 400m, więc biczowanie się z powodu tego, że nie pływam szybciej, jest chwilowo bez sensu. Nie zrobiłam tak dobrej pracy kolarskiej i biegowej, ale też nie mogę mieć do siebie o to pretensji. W zeszłym tygodniu wreszcie pojechałam na rower na dłużej niż 45 kilometrów, i to aż dwa razy, w tym raz z mocniejszym przyłożeniem się do podjazdów, i czułam się naprawdę dobrze. Rower to dla mnie najwdzięczniejsza dyscyplina w triathlonie – praktycznie jej nie trenuję, a kocham się z Treczynką raczej z wzajemnością. Co do biegu, to miałam chyba okazję trochę bardziej się poprawić, ale sama tę okazję zniweczyłam. Nie mogę nawet mówić że niechcąco i nieświadomie. Po prostu jestem lordem destruktorem i bardzo trudno jest mi podejść do swojego organizmu jak do machiny, której należy się opieka i szacunek. To się powoli zmienia na lepsze, ale wciąż kluczowym słowem jest tu “powoli”… Tak czy inaczej, ostatnio dobrze mi się pływa, dobrze mi się jeździ i dobrze mi się biega. Ze wskazaniem na to, że ostatnie dwie dyscypliny mogłyby wyglądać lepiej, ale pewnie za cenę tej pierwszej, bo pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Jeszcze długo.
Wreszcie jestem przed zawodami bardziej podekscytowana niż przerażona. No, ale nie ma co zapeszać. Niestety nie jadę tam wygrywać, ale mam do wykonania swoje zadanie i swoją strategię, którą bardzo bym chciała zrealizować.