Obawiałam się, że start w Suszu będzie moim pierwszym startem triathlonowym w tym sezonie. Bardzo mi zależało, żeby jednak przetrzeć się gdzieś przed Mistrzostwami Polski i… wygląda na to, że uda mi się to zrobić aż trzy razy. Dwa już za mną!
Lubię takie niespodzianki. I takie zwroty akcji jak ten w czwartek. Co to był za zabawny dzień! Po standardowej porannej “piątce” w basenie, wczesnym popołudniem ruszyłam na zakładkę: 2h na rowerze i 13 km biegu. Nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że bieg był po lesie i zawierał dwa osiemnastominutowe “przyspieszenia”. Ujmuję to w cudzysłów, bo na tych odcinkach toczyłam się pod górę w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym – a jakie my tu mamy góry, to szanuje każdy człowiek z nizin. No więc przetoczyłam się, charcząc jak Darth Vader w tych 30 stopniach ciepła, przeklinając świat, odliczając każde pół minuty do końca i tak dalej. Wróciłam do domu mentalnie porzygana ze zmęczenia i obolała, jakbym się z kimś w tym lesie pobiła. Pół godziny później dowiedziałam się, że mogę pojutrze wystartować w Triathlonie Lwa. Haaaaa! Czy ktoś powiedział reinkarnacja? To przecież moja specjalność. Rzuciłam się na roller, napisałam trenerowi że nie będzie mnie jutro na basenie i zaczęłam się powoli pakować na wyjazd. Czego by nie mówić, zwykle taki start z marszu, a nawet z biegu, działa na mnie świetnie, bo nie zdążę ochłonąć po ostatnich wcirach i te nowe nie robią na mnie wrażenia.
Jak zwykle całą podróż spędziłam przyklejona do kompa, błogosławiąc świetne połączenie internetowe na autostradzie A1. I jak zwykle udało nam się dorwać ostatni pokój w superfajnym hotelu blisko zawodów. Dzięki temu godzinę po przyjeździe na miejsce byłam już po wybyczeniu się nad jeziorem i biegałam sobie wesoło po okolicy, choć miałam już tego dnia nic nie robić.
Zawody bardzo mi się podobały, bardzo chętnie wrócę za rok, jeśli będę miała ku temu okazję. No i ta pogoda. Twierdzę że czerwiec mógłby trwać cały rok – 30 stopni na plusie, jasno przez niemal całą dobę, zwolnienie suszarki do włosów z jej codziennych obowiązków – cud, miód i ideał. Znów byłam całkiem zadowolona ze swojego ogarnięcia podczas startu. Wydaje się, że w piątym sezonie startów wreszcie przestaję robić dziwne fakapy na zawodach. Co prawda jak na razie w tym sezonie jest 100 procent skuteczności w odwrotnej sytuacji, ale podchodzę do tego na spokojnie, bo wiem że ta tendencja nie będzie trwała wiecznie 😉 Nie chcę tu wylewać gorzkich żali i opisywać kolejnej dziwnej sytuacji, jaka miała miejsce podczas mojego startu – dla mnie sprawa jest jasna i zamknięta. Nie będę bawić się w sędziego, którym nie jestem. Napływa do mnie wiele głosów od osób, którzy widzieli co się stało i to mi absolutnie wystarczy – począwszy od zawodnika, który podszedł do mnie zaraz za metą. Bardzo dziękuję po raz kolejny – nie spodziewałam się, że ktoś tak po prostu będzie się chciał za mną wstawić. Moją odpowiedzią jest tylko tyle, że dalej robię swoje i będę starać się być na tyle mocna, żeby takie sytuacje nie były w stanie nic zmienić w rywalizacji. Jest znacznie większe prawdopodobieństwo, że zacznę o wiele szybciej pływać i biegać niż to, że zmienię świat. Istnieją dla mnie wartości, które są znacznie ważniejsze niż banknot w kopercie czy podium w lokalnych zawodach. Pewnych rzeczy nie rozumiem i mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. Jeśli jakiekolwiek okoliczności sprawią, że mój system wartości zacznie się odwracać, to mam nadzieję, że znajdą się wokół mnie ludzie, którzy będą w stanie mi to wyperswadować i zawrócić mnie z drogi sportu na jakąkolwiek inną – bo to już będzie koniec.
Tymczasem ogromnie się cieszę, że magiczny fizjoterapeutyczny łokieć rozwiązał kłopot, który zgłosiła moja przepona w Ślesinie. Co prawda w sobotę biegłam trochę na zaciągniętym ręcznym, bo panicznie bałam się tej duszącej kolki, o której raz na zawsze chciałabym zapomnieć, ale sprawdzian wypadł na tyle pomyślnie, że mam nadzieję, że teraz już będzie z górki. Jedyne, z czego jestem naprawdę niezadowolona, to moc na rowerze. Zapowiadało się bardzo dobrze, a potem zdechło i nawet nie potrafię powiedzieć dlaczego. Chyba tak bardzo bałam się poskładania na biegu, że na drugiej pętli roweru zaczęłam odpuszczać. Jak patrzę na wykres mocy z obu pętli (różnica 30 watów) to mam ochotę kopnąć się w tyłek. Wiem że jestem w stanie jechać znacznie mocniej, ale nie wiem, dlaczego ciągle się przed tym hamuję. W zeszłym roku w Chodzieży na MP na dystansie olimpijskim udowodniłam sobie, jak mocno potrafię pojechać i że wcale nie umieram przez to na biegu, więc teraz wisi to nade mną jak siekiera. Wtedy byłam przekonana, że w ogóle nie wyjdę na bieg, bo zbombię spektakularnie jak Jonny Brownlee w finale WTS. Nic takiego się nie stało, więc teraz już naprawdę nie mam wymówek. No ale co zrobić – pojeździmy, zobaczymy.
W niedzielę miałam się znowu bawić, tym razem w triathlonie MTB w Kartuzach. Plan jednak legł w gruzach, przy czym gruz to słowo-klucz. Trasa rowerowa, a konkretnie ostatni zjazd na pętli, okazał się trochę wątpliwy dla roweru przełajowego na warunki wyścigowe. Żeby już nie było mi tak całkiem przykro, popływałam sobie w cudownym jeziorze w Brodnicy Górnej, a stamtąd wróciłam do Gdyni rowerem, moją poczciwą przełajką, której co chwilę przeskakiwał bieg. Musi być, że to zemsta Emondzi, która – biedulka – cały weekend stała odłogiem. Muszę jej to dziś wynagrodzić.
Możliwość komentowania została wyłączona.