Ufff, ochłonęłam trochę po weekendzie pełnym emocji – pierwszym tegorocznym weekendzie spędzonym na zawodach. Połowa maja to najwyższy czas, aby wystartować wreszcie w jakimś wyścigu, więc czemu by nie wystartować od razu w dwóch… albo w pięciu?
Ale po kolei, po kolei, nie wszystkie naraz.
Sobotę spędziłam na toruńskiej pływalni, gdzie odbywały się zawody z cyklu Pucharu Polski w pływaniu Masters. Bardzo lubię ten basen – nieśliskie ściany i “milutka” w chwycie woda sprawiają, że naprawdę dobrze mi się w nim pływa. Zdążyłam do cna wykorzystać całe 29,5-godzinne odpuszczenie, jakiego dostąpiłam między ostatnim treningiem a startami. Brak porannego treningu i związanego z tym zwiotczenia przez resztę dnia jest dla mnie sytuacją tak niezwykłą, że gdy wczesnym popołudniem stanęłam na płycie basenu, czułam się naprawdę rześka i wypoczęta.
Założenia wynikowe… hmm, cóż. Chciałam poprawić życiówki na 100 i 800m kraulem, przy czym o wiele bardziej zależało mi na dłuższym dystansie. W zeszłym roku popłynęłam po dwa rekordy życiowe – (żałosne) 1:13.5 na stówkę i (znacznie mniej żałosne) 11:07 na 800 metrów, a plany na sobotę były… średnio realistyczne. Okej, po ostatniej tygodniowej przerwie chorobowej wróciłam do treningów pływackich czując się jak młoda bogini mająca władzę nad chlorowaną wodą, ale ten stan potrwał jakieś trzy dni. Kilka dni przed zawodami popłynęłam sprawdzian na 100 metrów z dołu i zarówno to, jak i moje ogólne poczucie sprawczości w basenie mówiły mi: weź se to odpuść. No ale w końcu YOLO, zwłaszcza że pływanie jest kompletnie nieprzewidywalne.
Stówa wyszła mi najgorzej ever, a właściwie wicenajgorzej, bo na długim basenie w grudniu popłynęłam wolniej o jakieś tam setne. Półtorej sekundy powyżej życiówki to niezbyt dobra prognoza. Jedyne co ratowało resztki mojego akceptowalnego samopoczucia to fakt, że płynęło mi się to podejrzanie dobrze i nie zaszarpałam się na śmierć. Można zatem powiedzieć,że była to zasadnicza część rozgrzewki przed konkurencją 800 metrów 😉
Na 800 metrów popłynęłam… tak jak w zeszłym roku (słabiej o 0.33). Jedyna różnica była taka, że rok temu na półmetku myślałam że się uduszę, zastanawiałam się czy się nie wycofać i ogólnie płynęło mi się strasznie źle, a teraz całkiem, ale to całkiem inaczej. Leciałam w poczuciu, że jest na tyle mocno, że nie powinnam już próbować szarpać, ale na tyle komfortowo, że spokojnie powinnam utrzymać to do końca. Niestety podobno z boku wyglądało to na plażę, aktywny wypoczynek, czynną regenerację czy jak tam jeszcze nazwiemy opierdalanie się 🙂 No cóż, z całą pewnością mam nad czym pracować.
Podsumowując: wynik słodko-gorzki. Chciałabym z roku na rok notować skokowy progres, no ale życie to nie bajka. Biorąc pod uwagę swoje ostatnie osiągi treningowe, to nie mam pojęcia, jakim cudem utrzymałam osiem setek średnio po 1:23.
Po zawodach powrót do Gdyni, przepakowanie się, spanie, śniadanie, psów wyprowadzanie i komu w drogę, temu czas, tym razem na Bydgoszcz Cycling Challenge. Plan absolutnego i długo oczekiwanego debiutu w wyścigu szosowym wywołał u mnie ciekawą reakcję, to znaczy startem zaplanowanym na południe stresowałam się ostro od siódmej rano. I tu muszę wtrącić małą dygresję. Kiedyś ten stres powodował, że nienawidziłam startów w zawodach, byłam nie do życia i nie mów do mnie teraz. Teraz, kiedy jestem świadoma tego, jak bardzo pozytywnie te reakcje organizmu wpływają na mobilizację przedstartową, zupełnie inaczej do tego podchodzę i z otwartymi ramionami witam przyspieszone tętno, dygotanie z zimna w potwornym upale i takie tam. Naprawdę się z nich cieszę, a niepokoję się jedynie wtedy, kiedy podejrzanie krótko przed startem jestem spokojna jak tafla jeziora.
Wracając do zawodów, to była dla mnie bardzo, bardzo, bardzo (…) cenna i tak-samo-bardzo trudna lekcja. W wyścigu eliminacyjnym popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy świata. Nie będę się o nich nawet rozpisywać, bo wstyd, ale wyobraźcie sobie, że wypuszczacie najaranego juniora na jego pierwszy w życiu wyścig w peletonie i dajecie mu tam robić co tylko sobie wymyśli. No to tak mniej więcej to wyglądało. Efekt był taki, że zarąbałam się doszczętnie na pierwszym z sześciu okrążeń, spektakularnym strzałem puściłam pierwszą grupę i zabawa zamieniła się w walkę o przetrwanie. Miałam jeszcze resztkę okazji na wykazanie się rozsądkiem i przejechanie eliminacji na luzie, żeby po bożemu oszczędzić siły na finał, no ale jak to tak. Przecież ja szlachetnie jak Gustaw-Konrad za milijony cierpię katusze. Ciągle trudno mi jest sobie wbić do głowy, że medali na szosie naprawdę nie rozdają ani w kolejności wyników z testu VO2max lub FTP, ani temu kto się najbardziej zmęczy, ale według przekraczania linii mety. Więc ujechałam się jak koń na westernie, pociągnęłam paru facetów i przekroczyłam metę z przekonaniem, że NIC już tego dnia z siebie nie wykrzesam, dziękuję, dobranoc i mogę jechać do domu. Z trzech niedzielnych wyścigów to właśnie w tym miałam najwyższe średnie tętno…
Po tym jak umarłam i zmartwychwstałam przeszło mi trochę ogólne zezłoszczenie się na całą otaczającą mnie rzeczywistość i postanowiłam, że w finale spróbuję być chociaż trochę mądrzejsza. Udało mi się nieco dłużej przytrzymać grupę, ale znalazłam się z tyłu, przede mną była mała kraksa, trochę przepychanek i w efekcie o wiele więcej spawania niż to czego się spodziewałam. Po którymś z kolei spawaniu znowu byłam na krawędzi światów i wielki peleton odjeżdżał coraz dalej. Udało mi się złapać mniejszą grupę i w zmiennym składzie skradaliśmy się do mety. Jak się okazało, zawodnik za mną miał kamerę pod kierownicą, więc mam uwieczniony cały swój przejazd – bardzo miła niespodzianka.
Na dwa albo trzy okrążenia do mety dojechałam do liderki – Ewy i wtedy zaczęły się największe kalkulacje i zabawy. Raz ja zaciągnęłam pod górkę, raz ona. Jako że jestem człowiek-antyfinisz, na jakieś dwa kilometry do mety, na podjeździe, powiedziałam sobie, że cóż, cóż, cóż. Do or die trying – ruszyłam ogniem do góry (na filmiku od 51:05), grupa się rozerwała, ale Ewka była mocna i czujna jak ważka i ani myślała odpuścić! Byłam już tak urypana, że żadne strategie i kalkulacje z mojej strony nie wchodziły w grę, więc zamiast skutecznego ataku zrobiłam raczej rozprowadzenie do finiszu, a na tymże… można się spodziewać, co nastąpiło na finiszu… 😉 Dałam co miałam, starczyło na drugie miejsce, a przy okazji wyszarpałam zwycięstwo w klasyfikacji najlepszej góralki.
Po finale było już oszukiwanie przeznaczenia – jak dotrwać do czasówki, nie wybombić przed ostatnim, piątym startem tego weekendu i coś tam jeszcze pojechać. Wiedziałam że pod nogą już za wiele nie zostało, ale ratowała mnie startowa ekscytacja i adrenalina – no i świadomość że jestem blisko zwycięstwa w klasyfikacji generalnej (kryterium + czasówka). Na zaledwie 10-kilometrowej czasówce… bardzo chciałam, ale to nie było już to co na świeżości. W gruncie rzeczy waty z tej jazdy wyszły mi takie, jak gdybym jechała mocne zadanie treningowe, ewentualnie czasówkę na 40 kilometrów, a nie króciutki wyścig w trupa. Tętno też już nie poszło za mocno w górę. Ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
Zawody się skończyły, poszłam się przebrać, ogarnąć i niecierpliwie czekałam na ogłoszenie wyników. I wtedy nastąpiła największa przykrość tego weekendu. Mój chip nie zadziałał – maty nie złapały ani jednego z moich pomiarów na ITT. Straciłam przez to… dużo – to na co bardzo liczyłam, ale nie chcę pisać o szczegółach, bo co się stało, to się już i tak nie odstanie. Dziewczyny które stanęły na podium zamiast mnie też na pewno dawały z siebie 100% i nie chcę, żeby którakolwiek z nich poczuła się teraz skrzywdzona. Z takiej sytuacji nie ma dobrego wyjścia, ale za rok nie będzie to miało dla mnie żadnego znaczenia, więc trzeba po prostu iść dalej.
Na koniec jeszcze dwa słowa o zawodach. BYŁO SUPER. To wielki zaszczyt i przyjemność startować na tak dobrze ogarniętych imprezach u organizatorów, którzy nie spoczywają na laurach i trzymają najwyższy poziom. Coraz częściej spotykam się ze spadającą jakością cyklicznie organizowanych imprez – organizatorzy najwyraźniej wychodzą z założenia, że środowisko triathlonowe generuje taki popyt, że zawodnicy i tak przyjadą. Pojawiając się w Bydgoszczy absolutnie nie miewam takich obaw. Do zobaczenia w lipcu 🙂