Dokładnie osiem lat temu usiadłam sobie do kompa, odpaliłam blogspota i założyłam blog, po czym natychmiast wysmarowałam pierwszą notkę. Od tego czasu zmieniło się wiele, choć pewne rzeczy nie zmieniły się wcale. Zapraszam Was do krótkiej wycieczki po wpisach, w których opisywałam swoją sportową drogę – od samiuteńkiego początku.
Nie każdy z Was wie, że tak naprawdę bloguję od roku… 2002, czyli od dwunastego roku życia. Nie ściemniam. Wtedy mój blog istniał pod domeną wikasia.blog.pl i opisywałam w nim wszystko, co wówczas było dla mnie ważne. Czyli to, że spotkałam się z ulubioną kuzynką, że pojechałam do dziadków na wakacje i o tym, co robiły moje zwierzaki. Wystawiałam wirtualne znicze swoim zmarłym chomikom, patyczakom i ukochanej rybce, bojownikowi Vegasowi, który otruł się barwnikiem z akwariowego żwirku ze sklepu zoologicznego. Pisałam o tym, jak kupiłam sobie straszyki australijskie, bo patyczaków indyjskich akurat nie było w sklepie, i stanęłam przed niezłym dylematem, bo po raz pierwszy bałam się swojego zwierzątka i darłam japę za każdym razem, gdy dotknęły mnie swoimi przerażającymi odnóżami. Wraz z rówieśniczymi czytelnikami odkrywałam, jak zmieniają mi się priorytety – długo wyczekiwana wycieczka na ogromny plac zabaw nie była już tak wielką atrakcją jak w latach wcześniejszych. Dużo pisałam o swoim największym marzeniu – własnym psie, którego dostałam w końcu w roku 2006.
Wtedy – i jeszcze długo później – w moim życiu nie było sportu, czyli tego, wokół czego kręci się teraz niemal cała rzeczywistość. Bardzo długo widziałam to jako swoją słabość – jako dorosła zawodniczka bez przeszłości sportowej jestem pod pewnymi względami na gorszej pozycji niż wszyscy ci, którzy uprawiają sport od dziecka. Jednak z perspektywy czasu jestem przekonana, że to dobrze. Byłam przecież małym rebeliantem – bardzo grzecznym, ale zawsze chcącym robić dokładnie przeciwne rzeczy niż te, które były mi w jakiś sposób narzucane lub choćby proponowane. Jestem pewna, że gdybym zaczęła pływać w podstawówce, teraz byłabym przewodniczącą rady zbierającej podpisy pod petycją o zaoranie wszystkich pływalni świata. Zresztą teraz, gdy w swojej kilkuletniej sportowej drodze stanęłam na małym skrzyżowaniu (więcej o tym innym razem) i wybrałam drogę, przed którą jeszcze z rok czy dwa lata temu się wahałam, widzę to wszystko nie jako swoją słabość, lecz wprost jako pewnego rodzaju siłę.
Przez te osiem lat prowadzenia bloga działo się wiele. Zdążyłam się trzy razy przeprowadzić, zmieniając miejsce zamieszkania z Warszawy na Trójmiasto – cały czas nie wiem, w kontekście którego z tych miejsc powinnam używać zwrotu “wróciłam”. Zaniechałam wyprowadzki za granicę, która była już właściwie klepnięta, a zamiast życia w Belgii sprawiłam sobie małego Smoka – psa mojego życia. Pochowałam dwie osoby spośród moich najbliższych. To zdanie powinno doczekać się znacznie szerszego rozwinięcia, ale niestety do zmian tego ośmiolecia nie mogę dopisać punktu “przestałam otaczać się kamiennym murem”. Skończyłam studia. Wystartowałam po raz pierwszy w triathlonie. I wiele, wiele innych.
Kiedy w grudniu 2010 roku zaczynałam pisać ten blog, byłam studentką drugiego roku filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, mieszkałam przy ulicy Czerniakowskiej, jeździłam rowerem absolutnie wszędzie i… od kilku miesięcy trochę sobie biegałam. Byłam wtedy na etapie pierwszej godziny ciągłego biegu i… tyle. Oznacza to, że tak naprawdę moja cała, calusieńka sportowa droga jest udokumentowana tutaj. Jest to dla mnie jedna z większych wartości tego bloga. Zapraszam Was zatem do tego, żeby razem ze mną prześledzić te etapy, o których nie zawsze wiedziałam, że są etapami.
To dla mnie szalenie ważne, bo teraz, w grudniu 2018 roku, jestem w zupełnie innym miejscu swojego życia, również sportowo. Porównuję się teraz z osobami, o których wtedy nie miałam pojęcia, a nawet jeśli miałam, to nigdy się nie spodziewałam, że będę stawać z nimi na jednej linii startu. Wtedy to była abstrakcja, dziś to rzeczywistość. Wtedy przede wszystkim miałam ochotę rywalizować sama ze sobą, bo każdy krok naprzód był wkroczeniem w zupełnie inny świat. Otaczało mnie inne środowisko – teraz, gdy rozejrzę się dookoła, widzę w większości ludzi, którzy robią to co ja.
No dobrze, koniec gadania. Chodźcie ze mną i zobaczmy, co tam się działo od grudnia 2010 do grudnia 2017.
8 grudnia 2010
Pozostaje mieć nadzieję, że jakoś przeżyję ten najponurszy czas i że wiosna szybko zawita w moim świecie.
Kłopot w tym, że tak naprawdę to nie zależy mi na tym, żeby ‚jakoś przeżyć’ – chodzi o coś więcej. Chodzi o to, żeby być bardziej.Jedną z dotkliwych zmian zimowych była konieczność przesiadki z roweru do komunikacji miejskiej.
Długo byłam twarda i zdążyłam już zapomnieć, jak wygląda wnętrze autobusu. Nie ustąpiłam mimo tego, że na zajęcia na ósmą rano niekiedy dojeżdżałam cała mokra od deszczu, ani pomimo iż wjazd rowerem a la trening cardio z Dolnego Mokotowa na Aleje Ujazdowskie jest wątpliwą przyjemnością, kiedy ma się na sobie kurtkę, czapkę i kaptur, a na ramieniu ciężką torbę. Nawet szaleńczy zjazd z prędkością 20 km/h o godzinie 20:30 ciemną Agrykolą miał swój urok (i ta adrenalina – stracę zęby, czy też nie?).
Boże mój, jak dobrze jest mieć rower – nie stoisz w korkach, dojeżdżasz spod drzwi do drzwi, nikt nie kaszle Ci w ucho, nikt Cię nie gniecie, nie przesuwa ani nie miażdży. To, czy zdążysz na zajęcia, zależy właściwie tylko od Ciebie.
Zwróćcie uwagę (na pewno i tak to zrobiliście) na wartość, jaką wpisałam na potwierdzenie “szaleńczego zjazdu Agrykolą”. Do tej pory nie wiem, czy nie zrobiłam tam jakiejś literówki, czy naprawdę chodziło mi o 20 km/h. Chętnie bym o to spytała Asię dwudziestolatkę.
styczeń 2011 – Kiedy schodzenie po schodach jest największą torturą... – 2 stycznia 2011 roku rozpoczęłam swój pierwszy biegowy plan treningowy – 10 km w 45 minut wg Michała Bartoszaka. Dzień wcześniej zrobiłam epicki trening polegający na dziesięciokrotnym wbieganiu sprintem na dziesiąte piętro. Miny skacowanych sąsiadów na półpiętrach – bezcenne. Jeśli dobrze pamiętam, nie wyszłam wtedy na zewnątrz, bo było -15 i leżał śnieg, więc znalazłam sobie inny sposób na upuszczenie energii. Trochę mi brakuje teraz tego szaleństwa, na które mogłam sobie pozwolić wtedy. Działanie według planów treningowych ma wiele zalet, ale gdzieś w głębi serca wiem, że gdy postanowię już skręcić zupełnie z tej drogi, to zamiast atestowanych tras, domierzonych ajronmenów i aptekarskiego odmierzania ilości snu, z przyjemnością zrobię coś absolutnie pokręconego.
styczeń 2011 – We wtorek nie będzie pysznej kawy – mieszkając w Warszawie, naprawdę poruszałam się rowerem wszędzie i zawsze. Na uczelnię, na treningi, na wszelkie spotkania; w dzień i w nocy, latem i zimą. Wyjątkiem była sytuacja, gdy temperatura spadała poniżej -10 st.C i/lub padał bardzo obfity śnieg. Deszcz nie był problemem i mówiąc to, naprawdę mam to na myśli. Kiedyś zajechałam do dentysty kompletnie, doszczętnie, absolutnie przemoczona, bo przez 45 minut jazdy deszcz lał się na mnie strugami. Na uczelnię jechałam zimą w stylizacji żółwia ninja, w czarnej kominarce na twarzy, skąd widać mi było tylko oczy. Dwa razy w tygodniu kończyłam trening pływacki na Żoliborzu i o 21:20 wyruszałam rowerem w stronę Służewca (ok. 10 km). Wspominam te czasy z nostalgią i uśmiechem na ustach, choć przyznam, że nieskalanie się używaniem suszarki do włosów nawet zimą było pomysłem raczej średnim. Na tyle średnim, że kilka lat później okazało się, że moje zatoki mówią głośne “NIEEEEE” każdej próbie przewietrzania ich w kiepskiej pogodzie. Poza tym naprawdę polecam.
marzec 2011 – Życie zaskakuje mnie co dnia – tu zaczęło się dziać. Po pierwsze: doznałam oświecenia po tym, jak mój rower dostał oświecenia. A bardziej zrozumiale: nasmarowałam łańcuch, wyregulowałam przerzutkę (tak, ja, hehe) i mój poczciwy góral od tej pory pokonywał drogę dom-uczelnia znacznie szybciej. A to oznaczało, że nie mogłam już bawić się w ściganie się z autobusem linii 180, który jechał tą samą trasą – od tej pory byłam już dla niego zbyt silną konkurencją. Po drugie: w marcu 2011 roku zdobyłam swój pierwszy biegowy medal, biegnąc 5 km (5.3, jeśli już mam być konkretna) w sztafecie Ekiden w czasie 22:09. Co ciekawe, był to trzeci czas wśród wszystkich startujących kobiet.
sierpień 2012 – Kurtury trochę, czyli chrzest bojowy – od ostatniej “milowej” notki na blogu minął ponad rok. W tym roku działo się wiele i niewiele zarazem. Dołączyłam do grupy biegowej, składającej się głównie z kadrowiczów długiego dystansu. To były bardzo intensywne miesiące, niezwykle satysfakcjonujące i piękne. Przez kilka miesięcy każdy dzień zaczynałam luźnym biegiem wokół rezerwatu jeziorka Czerniakowskiego (10 km), a po południu, kilka razy w tygodniu, szłam jeszcze na trening z trenerem. Mieliśmy w styczniu wyprowadzać się do Belgii, z czego zrezygnowaliśmy właściwie w ostatniej chwili, bo nie chcieli nas tam z psami. Na pohybel całemu światu postanowiliśmy więc sprawić sobie czwartego psa i dwa miesiące później dołączył do nas Smok. To był bardzo korzystny barter. Wracając jednak do podlinkowanego wpisu, w styczniu 2012 roku bajka się skończyła i z dnia na dzień przestałam móc biegać z powodu kontuzji. Kontuzja ciągnęła się bardzo długo i zmieniła dużo w moim życiu. Latem znowu mogłam trochę trenować, ale nie było to już samo bieganie – pojawiła się myśl o spróbowaniu sił w triathlonie. W lipcu kupiłam pierwszy rower szosowy, zaczęłam też pływać samotnie w jeziorze. O tym wszystkim piszę właśnie w powyżej linkowanym wpisie.
sierpień 2013 – PROJEKT GRZYBNO – w wakacje 2013 roku spakowaliśmy niemożliwą ilość towaru do Meganki i całą ekipą – my dwoje, cztery psy, dwa rowery, bagaże, bla bla bla – pojechaliśmy na cały miesiąc do mojego ukochanego Grzybna. Tam codziennie relacjonowałam to co robimy, to jak trenuję siebie i psy. Zadziwiło mnie to, że faktycznie każdego dnia mam o czym pisać. To było pięć lat temu, a ja cały czas zastanawiam się, czy nie fajnie byłoby tak robić na stałe. Przecież w życiu tyle się dzieje!
Z punktu widzenia sportu, najciekawszymi wpisami z tej serii były w mojej ocenie:
– Dzień 9: Wieżyca, Wieżyca, Wieżyca… – o treningu mtb na podjeździe w Wieżycy,
– Dzień 13: Bomba wybrała czyli śmierć w męczarniach – o wybitnie przemęczonym treningu na szosówce. Wtedy dopiero zaczynałam regularnie pływać i nie wiedziałam, że już niedługo później będę się tak czuć niemal codziennie, hłe hłe hłe…
– Dzień 24: Starcie z najmocniejszym przeciwnikiem – leśna pętla okazała się najskuteczniejszym kołczem treningu mentalnego ever.
październik 2013 – Jak Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno – o rozpoczęciu nowego sezonu pływackiego z Warsaw Masters Team. Kilka miesięcy wcześniej zaczęłam trenować pływanie w grupie początkującej, jesienią byłam już w zaawansowanej i bawiłam się cudownie. Pływanie miało być sposobem na pokonanie przedłużającej się kontuzji pleców. Nie dość że wyleczyło mi plecy, to jeszcze wkręciło mnie z powrotem w sport i wszystko to, co on ze sobą niesie. To była cudowna decyzja i bardzo się cieszę, że wtedy (jednak) nie uciekłam z tej płyty basenu!
październik 2013 – H2O+Cl permeated, czyli o pływakach słów parę – kilka przemyśleń na temat życia młodych pływaków. Po paru latach moja opinia odrobinę ewoluowała, ale ogólna myśl pozostaje niezmienna.
grudzień 2013 – Cztery dni do ultramaratonu – wpis stworzony podczas świąt spędzanych w Katowicach, gdzie wciąż próbowałam wracać do regularnego trenowania. Och, co to była za walka z materią…
“Chodź, zawiążę ci ten szalik tak żebyś ładnie wyglądała”
styczeń 2014 – Chcieć oznacza wpływać na przebieg wydarzeń – Tu nie było o wiele zabawniej! Cały czas nękały mnie dziwne kontuzje, czasem wręcz jedna po drugiej. Ciągłe wzloty i upadki, ze wskazaniem na te drugie.
luty 2014 – Mało czasu, mało czasuuuuu + prawie rok pływania! – wybił pierwszy rok spędzony na pływalni. Napisałam tam o swoim progresie i ogólnie o przemyśleniach na ten temat.
kwiecień 2014 – Triada głowa-płuca-serce znowu zadziałała – po ponad dwóch latach znowu wystartowałam w zawodach. Wzięłam udział w indywidualnej jeździe na czas w Orzeszu i zajęłam tam drugie miejsce. Fun fact numer jeden był taki, że jechałam na szosie z lemondką i siodełkiem mtb, które podczas jazdy mi się odkręciło i odjechało maksymalnie do tyłu. Fun fact numer dwa: pojechałam równo 250 watów i byłam w ciężkim szoku, bo nie spodziewałam się w ogóle, że tyle można. Fun fact numer trzy: już na starcie miałam tętno 140. Tak, z tego wyścigu pamiętam głównie stres. Dopiero po kilku latach regularnych startów przyszedł do mnie spokój, wynikający najpewniej z doświadczenia. Wtedy i teraz to pod tym względem dwa różne światy.
maj 2014 – Niemoc, godzina umierania i podobno podium w kategorii – wystartowałam w triathlonie! Czy mi się podobało? Nie! Czy było super? Och, bynajmniej! Pokonanie trasy 1/4 Ironmana zajęło mi coś około 2 godzin i 44 minut, a biegłam ponad godzinę. Myślałam że umrę. Z osiem razy. Było potwornie okropnie, co oczywiście nie znaczyło, że nie zamierzałam tego powtórzyć.
czerwiec 2014 – Raz na wozie, a raz w nawozie… – historia mojego drugiego startu w triathlonie. Też biegłam sto lat, ale przynajmniej jechało mi się nieco przyjemniej. Tak czy siak, samopoczucie podczas moich pierwszych startów a moje samopoczucie teraz to coś zupełnie innego.
sierpień 2014 – DNF > DNS > ja – typowy manewr Joanny: dwa dni przed MP w crosstriathlonie pojechałam zobaczyć trasę zawodów. Trochę się przestraszyłam, bo jak na moje crossowe umiejętności, było dość hardkorowo. Zastanawiałam się, czy to dobry pomysł, żeby tam wystartować. I tak się zastanawiałam, że dzień później (czyli w przeddzień startu) wy(*&^%^liłam się na rowerze na prostej, asfaltowej drodze, obdzierając sobie kolano i łokieć do krwi. Uznałam to za znak od niebios, mówiący: nie startuj. A tak serio to wiedziałam, że albo świadomie i dobrowolnie dokonam rezygnacji, albo Wojtek przykuje mnie na ten dzień kajdanami do kaloryfera i wyrzuci klucz przez okno. No to nie wystartowałam!
październik 2014 – Najprzetrenowanie, czyli co się działo po bajce – tu napisałam trochę więcej na temat tego, dlaczego przez ponad dwa lata nie startowałam w żadnych zawodach i trenowałam też ledwo-ledwo. Choć tekst jest emocjonalny, to treść i tak jest mocno okrojona. Niby jestem trochę emocjonalną ekshibicjonistką i chętnie dzielę się z Wami swoimi przemyśleniami, nawet tymi bolesnymi, to jednak wciąż staram się zachowywać jakiś tam dystans. Jeszcze nie stać mnie emocjonalnie na to, żeby wyłożyć karty na stół. Może kiedyś?
październik 2014 – To strasznie głupie, ale… – o bólu w sporcie. Ten tekst wywołał skrajne opinie i sporą dyskusję na omawiany temat. Nie wycofuję się z tego, co tam napisałam. Nie wycofam się, dopóki jestem dla siebie najbardziej niewyrozumiałym człowiekiem na świecie.
grudzień 2014 – Ja, porażka wuefistów – choć to bardziej felieton niż sprawozdanie, jest to dla mnie ważny tekst. W końcu miałam na tyle odwagi i pozytywnego kontekstu zbudowanego wokół siebie żeby móc to wszystko z siebie wylać. Z tej bezpiecznej perspektywy – zarówno minionych lat, jak i świadomości, że w dorosłym życiu mogę już samodzielnie wybierać, z kim chcę na co dzień przebywać – jestem w stanie ocenić całą tę sytuację bardziej obiektywnie, za to wtedy to był dla mnie dramat. Przysięgłam sobie, że nigdy, ale to nigdy nie będę zajmować się żadną aktywnością fizyczną. Wpojono mi brutalnie, że jestem i zawsze będę w tym do niczego. Nigdy, przenigdy nie uwierzyłabym, gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będę wyczynowym sportowcem. To tak, jakby ktoś Wam teraz powiedział, że za rok wyprowadzicie się na Marsa – ten sam poziom abstrakcji. Najzabawniejsze jest to, że przecież oprócz mojego podejścia nie zmieniło się nic. To wystarczyło, żeby zmieniło się wszystko. W grach zespołowych nadal jestem absolutnie beznadziejna, nie trafiam w piłkę i najchętniej, widząc ją lecącą w moją stronę, zawsze bym uciekała. Tylko że teraz w żaden sposób mi to nie przeszkadza w życiu, a uważam to za swoją niegroźną śmiesznostkę, a wtedy, gdy byłam za to dręczona… czy trzeba cokolwiek więcej dodawać?
wrzesień 2015 – Scenariusze pisane przez życie, a pomiędzy nimi MP – o moim pierwszym starcie w zawodach triathlonowych w kategorii PRO, który wypadł w niezwykle ciężkim dla mnie momencie życia. Jak myślę o tym czasie, widzę te wszystkie sytuacje zasnute ciemną mgłą. Wtedy to, że dobiegłam na metę ostatnia, z kolką tysiąclecia, w strugach deszczu który zamroził mi palce i stopy miało dla mnie znacznie mniejsze znaczenie niż zwykle.
listopad 2015 – Sportowcu, czego najbardziej pragniesz? – mój komentarz do głośnej w tym czasie sprawy związanej z nagrodami finansowymi dla sportowców. Nie zmieniłam swojego stanowiska na omawiany temat. Bardzo możliwe, że moje poglądy robią mi trochę pod górkę. Mam pewne zasady, których nie nagnę, choćby nie wiem co. Nie zrobię nic przeciwko sobie, nic co sprawiłoby, że wstydziłabym się spojrzeć w lustro. Może przez to zamykam przed sobą kilkoro drzwi, może uciekają mi przez to pewne możliwości, ale wierzę, że znajdę inną drogę do celu.
grudzień 2015 – Mój debiut pływacki czyli XX Otwarte MW w Pływaniu Masters – okazało się, że zawody pływackie są super. W tym wpisie możecie przeczytać dlaczego.
styczeń 2016 – Się samo – fajnie jest, gdy sport po prostu wchodzi w krew i pewne rzeczy dzieją się same.
luty 2016 – Trzy lata z chlorem! – czas leci! Od “pierwszego roku z chlorem” zdążyłam już zdezerterować z Warsaw Masters Team i po kilku miesiącach wrócić z podkulonym ogonem. Znowu było fajnie, a niedługo później miało być jeszcze fajniej.
maj 2016 – A wszystko to razy dwa, czyli biegowe oszukaństwa – o sposobach na poradzenie sobie z zadaniami treningowymi, które wydają się nie mieć końca (ani litości).
lipiec 2016 – Drąż aż wydrążysz – historia jednej kontuzji – tekst ważny dla mnie, ale nie tylko. O tym, że diagnoza lekarska jest często niedoskonała i obarczona ogromnym błędem. Trzy osoby powiedziały mi, że w moim stawie skokowym jest dramat, a czwarta… że mam wracać do treningu. Czwarta miała rację. Gdyby nie to doświadczenie, jeszcze kilka razy w życiu dałabym się uszkodzić lekarzom.
listopad 2016 – Dlaczego pływanie jest takie super – od pół roku trenowałam z dzieciakami w KS Delfin Gdynia. Mając na myśli “dzieciaki”, nie mówię o licealistach – pływałam na torze z dziewczynkami z rocznika 2008. Niemal dwuletni etap pływania w tym klubie był dla mnie niezwykłą przygodą, a sam proces traktowałam super poważnie. Codziennie od poniedziałku do piątku stawiałam się na basenie o 5:30, a w dodatkowe dwa dni w tygodniu jeszcze o 16:15. Na szczęście nie pamiętam aż tak bardzo, jak potwornie byłam złachana w ciągu dnia!
grudzień 2016 – Najlepsze Problemy Świata – o (nie)powadze treningu sportowego.
maj 2017 – Myczka, Chudy i Emondzia – czy rower da się kochać jeszcze bardziej? – gdybym miała wybrać jedną, jedyną rzecz, którą miałabym robić codziennie, byłaby to jazda na rowerze szosowym. Rower to ogromna część mojego życia, najlepsza myślodsiewnia (pisałam o tym więcej także w tym roku, o tutaj), cudowny przyjaciel.
czerwiec 2017 – Historia jednego DNFa, czyli Susz Triathlon – miało być tak pięknie, a było salto prosto do karetki. Nadal nie rozumiem, jak można jednocześnie wbić sobie w jedno kolano koło roweru, a w drugie jego korbę. Szczęście w nieszczęściu, w iławskim szpitalu trafiłam na wyśmienitego lekarza, który zszył mi kolanko tak, że zagoiło się w mig. Dwa dni później jeździłam już na przełajówce po lesie, a po dwóch tygodniach stałam znowu na linii startu.
czerwiec 2017 – Nie wszystkie problemy leżą w głowie, czasem to jednak przepona – moje wieloletnie problemy z kolkami dręczącymi mnie podczas treningów i zawodów zdążyły stać się już legendą. Jedni mi mówili, że to nietolerancja pokarmowa, inni że za mocno jadę na rowerze. Lekarze odsyłali mnie jeden do drugiego. Problem rozwiązał… fizjoterapeuta. Zresztą nie tylko mój problem. Kilka osób po przeczytaniu tego wpisu trafiło na stół fizjo i dzięki temu mogą w pełni cieszyć się z uroków sportu. Jestem z tego powodu niewymownie szczęśliwa!
lipiec 2017 – Energocyrkulacje – Miała być taka luźna myślodsiewnia, a wyszło coś całkiem fajnego. Choć wtedy nie było mi specjalnie do śmiechu!
wrzesień 2017 – Bike Challenge Poznań – och, co to były za zawody! Było cudownie i wspaniale, pojechałam naprawdę dobry wyścig indywidualnej jazdy na czas i wygrałam z dużą przewagą. W porównaniu do moich pierwszych zawodów na czasówce, czyli Orzesza w 2014 roku, było o wiele watów więcej i o wiele stresu mniej. Chciałabym zawsze czuć się tak na startach.
To by było na tyle. Wpisy z 2018 zostawiam jako stosunkowo świeże, ale ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi. Dajcie znak, które posty podobały Wam się najbardziej – w końcu nie piszę tylko dla siebie, lecz także dla swoich czytelników!
Możliwość komentowania została wyłączona.