Odznaczyłam całą długą listę TO DO. Wróciłam do normalnego trybu treningowego po kolejnej przerwie zdrowotnej. Przez trzy dni dosłownie latałam z miejsca na miejsce. Zrobiłam dziś dwa treningi, padłam trupem. Bo mogę. Sto pro. Ale musi być jakieś “ale”. Self guilt trip mode activated!
A bo przecież rok temu między świętami a sylwestrem tak dużo biegałam. Nie było dla mnie problemem, żeby przebiec sobie 28 kilometrów i czuć się po tym relatywnie dobrze. A bo do jesieni jeździłam na rowerze jak wściekła, odhaczając po 160 km z chłopakami z prędkością grubo powyżej 30 km/h. No i nie wychodziłam z basenu przed odhaczeniem co najmniej 4 kilometrów, bo na mniej nie opłacało się w ogóle moczyć włosów.
A dzisiaj? Zwlokłam się rano na 40 minut truchtania po dzielni, poszłam na basen, przepłynęłam 3300m i odliczałam każdą kolejną długość, bo nagle pływanie dzień po dniu stało się prawdziwym wyzwaniem. Wróciłam do domu, porzucając pierwotny plan pójścia do sauny, bo dosłownie nie miałam już siły iść do sauny, znajdującej się piętro nad pływalnią. Nie pomogła mi drzemka, wsunięcie powigilijnego sernika, który dostałam na wynos, leżenie plackiem na macie fakira ani nawet obejrzenie odcinka serialu z Harveyem Specterem. Nic. Ginę. Konam. Plecy, ramiona i kark bolą mnie tak, że aż mnie trochę mdli.
I mogę, totalnie mogę dzisiaj nic już wielkiego nie robić. Napisałam przyjaciołom, z którymi umawiałam się na wieczór, że nie wpadnę do nich, bo kołdra nie chce mnie wypuścić. Zrobiłam wszystko, co miałam do zrobienia w robocie. Przez cały dzień leje deszcz ze śniegiem, więc Smok wybaczy mi brak długiego spaceru. Ale. Ale. Ale.
Ale od razu widzę dziesiątki i setki wpisów, zdjęć, postów i zapisów treningów innych ludzi. Innych Ludzi Którzy Są Jakże Sprawniejsi i Bardziej Zdeterminowani Ode Mnie. Jakieś maratony walnięte na basenie. Stukilometrowe przejażdżki rowerowe. Biegania tyle, że aż strach. Oglądam to spod kołdry, obolała tak, że jedyną zaplanowaną aktywnością na resztę dnia jest dla mnie przełożenie się z jednej pozycji na kanapie na drugą. I odbywam swój self guilt trip.
Bogu dzięki, że tylko self. Bo nie potrzebuję, żeby ktoś mi jeszcze dorzucił do pieca: że sama sobie ten marny los zgotowałam, bo przez trzy dni chodziłam spać o północy, a wstawałam wcześnie rano na trening. I się nie rozciągalam za wiele (czyt. wcale), i o jakość żarcia nie za bardzo dbałam, a w ogóle to jestem przecież sportowcem, więc zamiast się spotykać z ludźmi, to powinnam się skupić na tym, co mam do zrobienia na tym polu. Nie jestem głąbem – wiem o tym. Ale wiecie co też wiem?
Że
jestem
człowiekiem!
Fajnie jest być człowiekiem, nawet jeśli oznacza to czasem wyjście na trening na totalnym niewyspaniu, ale z głową nabuzowaną dobrymi emocjami, cudnymi spotkaniami i wnioskami z długich rozmów. Biorę to wszystko z otwartymi ramionami, bo to jest moja wielka życiowa siła.
Jestem w stanie złapać się myśli, która uświadamia mi, że to zmęczenie nie musi wcale wynikać z jakiegoś matematycznego równania. Że mam prawo po prostu być zmęczona i że żadna wielka rozkmina mi tego na zawołanie nie zmieni. I jeszcze, że formułowanie wielkich wniosków – o Boże, jakim jestem słabeuszem! – mogę przecież zostawić sobie na jutro, a jutro, kiedy się wyśpię, prawdopodobnie spojrzę na to z zupełnie innej perspektywy.
Jeśli jutro pomimo wyspania się, perspektywa pozostanie taka sama, to trzeba będzie wziąć dupsko w troki. Ale nie dzisiej.
Nie jest mi tak zupełnie łatwo odrzucić chęć bycia mistrzynią treningu, ale zrobiłam bardzo duży krok w tę stronę. Nie lubię tego nurtu, mówiącego że “jesteś wystarczająca” i “naucz się sobie odpuszczać”. Jeśli coś mi się w życiu udawało, to dlatego, że nie odpuszczałam i prawdopodobnie również dlatego, że nigdy nie uznałam, żem wystarczająca. I teraz też nie chcę tego zmieniać. Wierzę, że jeśli zwalniam to po to, żeby złapać oddech przed rozpędzeniem się. Ale to jutro.
To nie dzisiej by się pewnie nie zdarzyło, gdyby miniony sezon triathlonowy nie był tak dziwny. Gdy przyszedł czerwiec, byłam przekonana, że prawie w ogóle nie trenowałam, myślami byłam gdzieś daleko, włożyłam za mało wysiłku w tegoroczne przygotowania, więc jasne jest, że będzie słabo. Po czym zaliczyłam sezon, w którym pływałam najlepiej ever, jeździłam bardzo równo i biegałam zupełnie, ale to zupełnie niewspółmiernie lepiej w stosunku do tego, jak trenowałam w poprzednich sezonach. Obecnie wiem, że nic nie wiem, oprócz tego, że mogę całkowicie zaufać trenerowi Tomkowi.
Co ciekawe, ten przeskok mentalny zrobiłam w podobnym czasie i podobnym kierunku co “mój młodszy brat”, którego nazywam tak sobie raczej życzeniowo, bo gdyby faktycznie był moim młodszym bratem, to byłabym pewnie sporo mądrzejsza i szybciej poukładałabym sobie we łbie różne okołosportowe sprawy. Tak czy siak, miałam wczoraj okazję pogadać przy włączonym dyktafonie z Mateuszem Arndtem, pływakiem z imponującymi życiówkami i zawodnikiem godnym naśladowania. Zobaczcie, co z tego wyszło. Moim zdaniem warto.