Przez tyle lat histerycznie bałam się roztrenowania. Podobnie jak każdej dłuższej przerwy w treningu. Po czym zrobiłam sobie roztrenowanie dłuższe niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Kiedyś byłam człowiekiem-kontuzją, więc przerwy, nawet wielotygodniowe, zdarzały się tak po prostu. Nie miałam na nie wpływu i nie mogłam od nich uciec. Gdy wreszcie przejęłam kontrolę nad sytuacją i mogłam wszystko robić po swojemu, okazało się to jeszcze bardziej zgubne. To moja zaleta i wada jednocześnie: jeśli coś robię, to z pełnym zaangażowaniem, bez półśrodków, wręcz nadmiernie, zrywnie, zbyt emfatycznie. W tym wszystkim nie jestem dla siebie nadmiernie sympatyczna. Efekt jest taki, że jeśli coś jest zapisane na kartce, to choćby się waliło i paliło, ja to zrobię.
Całą poprzednią zimę przetrwałam właśnie na zasadzie “mimo wszystko”. Ja nie zrobię? To potrzymaj mi kołderkę i patrz! Jakkolwiek już kilka sezonów temu pisałam pół-żartem, pół-serio, że pływanie rujnuje mi życie, dopiero w zeszłym roku stało się to dla mnie na tyle dotkliwe, że stało się mniej żartem, a bardziej serio. Do tej pory to zmęczenie aż tak bardzo nie dezinstalowało mnie z codziennego funkcjonowania, a sam proces dawał mi tak ogromną radość, że bilans zysków i strat w najgorszym wypadku wychodził na zero. A w tym roku z jakiegoś powodu było inaczej. Przez długie tygodnie i miesiące niespecjalnie byłam w stanie zająć się czymkolwiek konstruktywnym, bo po powrocie z porannego pływania padałam na twarz i do wyjścia na drugi trening głównie zastanawiałam się, czy mam gorączkę i grypę, czy po prostu się zmęczyłam. A potem, po długich monologach wewnętrznych, siadałam na trenażer, na którym mi ciągle nie szło tak jak powinno albo wychodziłam na urywający głowę mróz, żeby biegać, co też mi (bynajmniej) nie wychodziło. Miniony sezon startów, choć nie był wymarzony, z tej perspektywy muszę ocenić naprawdę pozytywnie. Po pierwsze dlatego, że w ogóle był. Po drugie, bo podczas zawodów czułam się naprawdę wyśmienicie i wiedziałam, że jestem dokładnie tam, gdzie chcę być na świecie (a chyba o to w tym wszystkim chodzi). Po trzecie: podczas niektórych startów, takich jak Stężyca czy Bydgoszcz, zaskakiwałam siebie bardziej pozytywnie niż sądziłam. To wszystko zdarzyło się pomimo kiepskiego okresu przygotowań i – jak się potem okazało – nieco posypanego zdrowia.
Październikowa kontuzja, która przez chwilę straszyła mnie nawet widmem złamania zmęczeniowego, spadła mi chyba z nieba. Gdyby nie ten bezkompromisowy znak stopu, próbowałabym pociągnąć ten sezon jeszcze dalej i dalej, aż do 11 listopada. Za tym dniem kryło się coś więcej niż ostatni start w roku: wakacje. Dwa tygodnie na wyjazdach, najpierw w polskich górach, a potem za granicą. Nie pamiętam, kiedy poprzednio byłam na takim urlopie. Przez ostatnie sezony wzbraniałam się przed tym rękami i nogami albo stwierdzałam, że nie zapracowałam sobie na odpoczynek. Nie miałam na to czasu, bo codziennie o 5:30 wchodziłam na pływalnię i traktowałam ten obowiązek znacznie poważniej niż kiedykolwiek zajęcia szkolne czy uczelniane. Nie miałam na to ODWAGI, bo przecież wyjazd może mi zburzyć te cierpliwie układane klocuszki, pozmieniać harmonogram dnia, zabrać poznane co do zakrętu trasy treningowe… Tak, słyszę jak mówicie do monitorów: neeeeerd. No, nerd.
Roztrenowanie przesunęło mi się więc o kilka tygodni. Przez pierwszy tydzień powstawałam z martwych, spałam, chodziłam do fizjoterapeuty i takie tam. W drugim tygodniu chapałam życie. Byłam na ściance wspinaczkowej, w kinie, w teatrze, w pubie ze znajomymi, na konferencji, oglądałam filmy do późna. Ukłuło mnie trochę to, ile możliwości jest wokół do wyboru i ile się dzieje wokół mnie, kiedy nie mam w głowie świadomości, że trzeba pójść spać zaraz po dobranocce. Wpadłam na nowy pomysł, znalazłam sobie studia podyplomowe. Dwa dni później złożyłam dokumenty na uniwerek i już wiem, że w lutym zaczynam tę nową przygodę, która – jak sądzę – da mi plan D (bo plany B i C już dawno są obmyślone). Dwa lata temu śmiałabym się z takiego szukania wyjść awaryjnych. Byłam gotowa postawić wszystko na jedną kartę, bo wierzyłam, że wszystko jest kwestią chęci, pracowitości i cierpliwości. Z kolei rok temu o każdym wyższym sportowym szczeblu sądziłam, że nie jest dla mnie. Jestem jedynym człowiekiem, który ma jakieś skonkretyzowane oczekiwania co do wizji “mnie w sporcie”. Chyba najmniej wyrozumiałym spośród wszystkich na świecie. Te wyjścia awaryjne nie są po to, żeby mieć gdzie uciekać. Są wyłącznie po to, żebym przestała na siebie wrzucać presję dotyczącą tego, co powinnam, a czego nie. Żebym mogła po prostu robić to, co tak uwielbiam, bez poczucia obowiązku tam, gdzie nie jest to niezbędne.
W trzecim tygodniu roztrenowania w moim dzienniczku treningowym pojawiło się ponad 10 godzin aktywności, a ja wciąż miałam poczucie, że wyłącznie odpoczywam. Podczas tych spontanicznych treningów zaczęłam sama szukać sobie intensywności. Zrobiłam najlepsze minutówki na trenażerze ever. Co za absurd…
W międzyczasie okazało się, że parę kwestii zdrowotnych, które zlekceważyłam sobie rok temu, ewoluowało i lada chwila mogę zrobić sobie poważny problem. Wszystko tak naprawdę na własną prośbę, choć mówiąc tak, znowu jestem dla siebie bardzo niesympatyczna. Jednak rozpatrując sprawę czysto fizjologicznie, bardzo skrupulatnie sobie na to zapracowałam, a mój organizm zrobił dokładnie to, co wskazała mu instrukcja. Niestety pani doktor i wszystkie internetowe źródła mówią jasno, że im dłuższy lub mocniejszy trening, tym bardziej będę sobie szkodzić. A jak będę sobie dalej szkodzić, to nie rozwiążę tego, co musi się rozwiązać, żebym sportowo poszła do przodu. Dość lipna sytuacja, ale to było ponad miesiąc temu, a na tę chwilę mogę stwierdzić, że mój organizm jest jednak bardzo spoko i całkiem przychylny, bo “się jakby naprawia”.
Zaraz po roztrenowaniu pojechałam na standardową ustawkę szosową. Do setnego kilometra było nawet przyjemnie – na tyle, że poczułam się pewnie i zaczęłam szaleć. Zapłaciłam za to natychmiast i chyba najboleśniej w życiu. Oczywiście, wiedziałam że podczas jesiennej laby nie mam prawa być tak mocna, jak byłam wiosną i latem. Tak czy inaczej pozostanie na samym końcu dużego peletonu jest okropnym uczuciem, kiedy jest się przyzwyczajonym do czegoś zupełnie innego. Tydzień później było jeszcze gorzej, wręcz dramatycznie. Urywano mnie dosłownie co chwilę, a ja – mimo naciskania na pedały – w ogóle nie przyspieszałam. Latem było zupełnie inaczej, mogłam robić co chcę. Pomyślałam sobie wtedy, że naprawdę warto przelewać te dwa wiadra łez na trenażerze zimą. Pogryźć trochę kierę, schodzić z roweru roztrzęsiona, dać sobie poprzewracać flaki. Ta nagroda jest potem tak wymierna! Na dłuższą metę nie cieszyłoby mnie jeżdżenie dla jeżdżenia. Widoki podziwia się lepiej w wysokich watach.
Robię te triathlony codziennie, dlatego pewne rzeczy już od dawna wydają mi się naturalne. A przecież nie są mi dane od zawsze i na zawsze. Nigdy nie jestem zadowolona ze swoich osiągnięć i być może nigdy nie będę, jakkolwiek by mi się to wszystko poukładało, ale już wiem, że z szerszej perspektywy to wszystko może wyglądać zgoła inaczej. Nie wyobrażam sobie nie być w stanie wyjść na rozbieganie 28 kilometrów, przejechać 140 km na rowerze w przyzwoitym tempie i pobrykać trochę w peletonie, zrobić dwóch pływań po 5 km w ciągu dnia. Porównuję się ciągle z najlepszymi, a rzadko zauważam to, że siebie samą prześcignęłam już tak wiele razy.
Nie miałam na szczęście za dużo czasu, żeby wysłuchiwać pretensji od Emondy, która po raz pierwszy w karierze została urwana z grupy dziesięć razy na dziesięciu kilometrach. Wtryniłam ją bezlitośnie do kanciapy, wyciągnęłam rower przełajowy i wraz z setką innych bagaży zawiozłam do Szczyrku. Rozpoczęły się moje pierwsze od co najmniej pięciu lat wakacje. Pojechaliśmy z Wojtkiem i najgrzeczniejszym psem świata, czyli Smokiem, żeby połazić po górach. Przy okazji miałam trochę potrenować, ale traktować ten tydzień jako regeneracyjny. Po siedmiu dniach wróciliśmy do Gdyni, żebym mogła się przepakować i zaraz ruszyć na drugą część wakacji – na tydzień do Hiszpanii. To pierwsza taka okazja od wielu lat, żebym tak po prostu, bez wyrzutów sumienia, mogła się gdzieś na chwilę ewakuować. Od 16 roku życia mam PSA, który w założeniu nigdy nie miał być “psem rodziny”, tylko moim-najmojszym, więc od tej pory wszystko układałam już pod niego (a raczej pod nią, bo mowa o Raście). A jak psów zrobiło nam się więcej, to nigdy nie miałam już serca, żeby zostawić Wojtka samego z obowiązkiem wyprowadzenia szesnastu łap po trzy razy dziennie (zaznaczmy, że po kolei, bo w stadzie zamieniłyby się w gang monsterów). Teraz, gdy mamy ogródek (i łap dwanaście), sytuacja stała się znacznie prostsza, bo wychodzę z psami absolutnie kiedy mi się podoba, a w sytuacji awaryjnej mogę je po prostu wyrzucić na 30 sekund do ogrodu.
O obydwu wakacyjnych tygodniach będę pisać więcej w kolejnych wpisach. Zdecydowanie jest o czym, więc dziś zatrzymam się na tym wprowadzeniu w temat. Bardzo chciałam, żeby te pięć tygodni innych niż zwykle zmieniło coś na stałe w moim podejściu do wszystkiego. Czy to się uda? Nie wiem, bo co prawda dziś wyspałam się za wszystkie czasy, ale śniło mi się, że jem szybkie śniadanie i wychodzę na trening 🙂 Niemniej to co wiem już na pewno, to między innymi:
– że pływanie rano i pływanie o innej porze dnia to kompletnie inna organizacja dnia. Sprawdziłam to wielokrotnie. Jeśli popływam bardzo długo i/lub mocno z samego rana, to muszę to potem odpokutować. Jeśli popływam wieczorem, jest spoko.
– Że w tym moim wstawaniu o 4:20/4:30 od poniedziałku do piątku jest niestety coś, co ryje baniak, nawet jeśli się dobrze przyzwyczaję do tej godziny. Odzwyczajenie się nawet na chwilę powoduje kompletne rozregulowanie i potem wstaje mi się koszmarnie.
– Że istnieją zajęcia jogi, po których czuję się dokładnie tak fantastycznie, jak powinnam się czuć po zajęciach jogi.
– Że można pójść na basen dwa (!) razy przez tydzień i naprawdę nie zapominam od tego, jak się pływa.
– Że można przez dwa tygodnie nie zajmować się sprawami takimi jak sprzątanie mieszkania (YESSSSS) i zakupy spożywcze (ACHHHH) oraz, ogólnie rzecz ujmując, załatwianiem stu spraw dziennie. Przez dwa i pół tygodnia życia nie ruszyłam odkurzacza, miotły, cifu i domestosa, z czego jestem niezwykle dumna. Przez tyle samo nie targałam ciężkich siat z kerfurów, oszonów i innych biedr, a co więcej, pyszne jedzonko miałam podane praktycznie pod nos (dziękuję!). Urlop dla łba poziom milion.
– Że można wstać o 9:03!!!!
– …i wyjść sobie zaraz na godzinę biegania, a śniadanie zjeść jak królewna (albo prawdziwy freelancer) o 10:40.
I jeszcze, last but not least, że nawet listopad może być przyjemny. Ten najobrzydliwszy miesiąc roku, gdy zwykle już ładne się kończy, a ohydne ma trwać i trwać. Gdy do sezonu daleko, do plażingu daleko, a z psami wieczorem wychodzę nadal w piżamie, ale nie dlatego, że to rozumowo uzasadnione, tylko z lenistwa i/lub siłobraku. Listopad tego roku odwrócił mi całą tę świadomość do góry nogami. Był tak super, że minął w mgnieniu oka. Więc trochę sobie o nim jeszcze popiszę.